W środę Komisja Europejska opublikowała przełomowy raport w sprawie przygotowań Turcji do członkostwa w UE. W swoim dokumencie, niezwykle wobec Turków krytycznym, Bruksela zarzuciła im. niedostateczne przestrzeganie praw człowieka, spowolnione reformy polityczne i społeczne, oraz - przede wszystkim - nierozwiązaną kwestię stosunków z Cyprem. To państwo - bądź co bądź członek UE od 1 maja 2004 r. - nadal nie jest przez Turcję uznawane, a tureckie porty i lotniska są dla cypryjskich jednostek zamknięte. Jeden rzut oka na mapę wystarcza, by wiedzieć, jakie to stwarza kłopoty Cypryjczykom.
Mimo bardzo negatywnych wniosków Komisja Europejska nie odważyła się jednak, by rekomendować państwom członkowskim zawieszenie negocjacji. Komisja (a zwłaszcza komisarz ds. rozszerzenia Olli Rehn) uznała, że to nie jest jeszcze konieczne.
Prawdę powiedziawszy, Komisja zrobiła wszystko, żeby piłkę w tej grze wepchnąć na pole państw członkowskich, ich rządów. Bruksela chce, żeby to właśnie unijne rządy - a nie sama Komisja - wzięły na siebie polityczną odpowiedzialność za kryzys polityczny, jaki na pewno nastąpi, gdy negocjacje zostaną zamrożone.
W Brukseli nikt już nie wierzy w inny scenariusz, bo władze w Ankarze ogarnięte przedwyborczą gorączką i ścigające się z opozycyjnymi partiami tureckimi o to, kto jest większym "tureckim patriotą i nacjonalistą", już oświadczyły, że nie ustąpią.
- Rada Europejska [czyli szefowie unijnych państw i rządów] musi podjąć w grudniu ostateczną decyzję. Wóz albo przewóz. Albo negocjacje z Turcją ruszają, albo nie - mówi "Gazecie" Camiel Eurlings, chadecki eurodeputowany, sprawozdawca Parlamentu Europejskiego ds. Turcji. - Bardzo żałuję, że rząd turecki nie rozumie, że żadnego planu "B" nie ma... Żeby nie było wątpliwości - jesteśmy w naprawdę krytycznej sytuacji - dodaje holenderski europoseł.
W tej chwili dyskusje dotyczą już tylko tego, jak zamrożenie rozmów z Turcją będzie wyglądać technicznie. Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest następujący: jeżeli Turcja w ciągu następnych pięciu tygodni nie zaakceptuje kompromisu w sprawie Cypru wypracowanego przez Finów (a nic na to nie wskazuje), to wówczas unijni liderzy zebrani 14 i 15 grudnia w Brukseli będą musieli ogłosić, że zamrażają rozmowy z Turcją. Nie w całości, ale w tych obszarach (tzw. rozdziałach negocjacyjnych - które Polska dobrze pamięta sprzed kilku lat), które są w ten czy w inny sposób związane ze sporem cypryjskim.
Problem w tym, że tych rozdziałów może być nawet 12 (na 35 łącznie), co de facto oznaczałoby wstrzymanie wszelkich rozmów z Turcją, a w najlepszym przypadku - rozciągnięcie ich np. na 25 lat, co w praktyce ma ten sam skutek.
- Nikt w Turcji nie zdaje sobie sprawy z tego, że jeśli teraz ten negocjacyjny pociąg się wykolei, to ponowne postawienie go na torach nie będzie już możliwe - mówi Eurlings. Z każdym dniem w Europie przybywa bowiem polityków, którzy zaczynają otwarcie kwestionować możliwość wejścia Turcji do Unii. Kiedykolwiek. A i sami Turcy nie ułatwiają swoim europejskim sojusznikom (w tym Polsce) zadania. Z przeprowadzonego niedawno sondażu wynika, że 70 proc. Turków wolałoby zawiesić swoje europejskie marzenia na kołku, niż ustąpić w sprawie Cypru.