- Oddam ciało/Oddam nawet duszę/Przecież kogoś kochać muszę/Jestem sama na parkiecie i RNB" - śpiewa niejaka Ewa Sonnet w rytm tanecznych bitów w piosence zatytułowanej adekwatnie "...i RNB".
Utwór straszy już od kilku miesięcy. Ale Sonnet, a może raczej jej menedżerowie, poczuli wenę i poza znanym już singlem przygotowali materiał na całą płytę. Do niedawna największym "talentem" Sonnet, który pozwolił zaistnieć, był pokaźny biust eksponowany w rozmaitych sesjach fotograficznych - teraz z albumu "Nielegalna" atakuje kompozycjami o wiele mówiących tytułach "C'est la vie - takie jest życie", "Daj mi niebo" czy "Witaj w świecie rozkoszy". Ten ostatni z tekstem "Możesz skosztować czego tylko chcesz/Prawdziwa uczta dziś/czeka cię - tego chciałeś/królowe nocy szybko sprawią, że/poczujesz szczęście/jakiego nie nie zaznałeś" to mój zdecydowany faworyt.
Od takich kandydatek na gwiazdki roi się w show biznesie na całym świecie. Skoro wylansować się i nagrać płytę mogła nawet Paris Hilton (krążą plotki, że na swoim albumie "Paris" nie zaśpiewała nawet jednego słowa - wszystkie partie miała wykonać podstawiona wokalistka), to dlaczego nie Ewa Sonnet? Tym bardziej, że "Nielegalna", abstrahując od ocen estetycznych i warunków głosowych Sonnet, które są dyskusyjne, to całkiem przyzwoita propozycja dla współczesnych dyskotek. W gruncie rzeczy nie ma więc o czym mówić. Tyle, że w powstanie tego mocno tanecznego materiału zamieszani byli między innymi Robert Janson i Liroy. Nazwiska z zupełnie innej niż Sonnet półki.
Czyżby w polskim show biznesie możliwa już była współpraca każdego z każdym? A może raczej i Janson, i Liroy, obecni na rynku już od dłuższego czasu, zdali sobie sprawę z pewnej zasady rządzącej naszą rozrywką - że nad Wisłą najlepiej sprzedaje się obciach? Albo, żeby być bardziej precyzyjnym, kompletny brak jego poczucia?
Dowodów na to jest znacznie więcej niż tylko gwiazdorskie aspiracje Ewy Sonnet. Przekonują o tym postaci o wiele bardziej umocowane na polskich listach przebojów. To nie przypadek, że przez kilka sezonów postacią numer 1 w naszym show biznesie był bez skrupułów sprzedający kiczowate piosenki, równie kiczowaty image i emocje związane ze swoim życiem prywatnym Michał Wiśniewski.
Teraz jego miejsce zajęła Doda - muzycznie pozostająca w tyle dwie dekady za tym, co obecnie dzieje się na świecie, image'owo eksplorująca pogranicze stylów lalki Barbie i tancerki go-go, w wywiadach wychodząca z założenia, że powiedzieć można dosłownie każde głupstwo, bo - aby przywołać klasyka Jacka Kurskiego z PiS - "ciemny lud to kupi".
I kupuje. Jedna taka gwiazda na dekadę to jeszcze wypadek przy pracy. Gdy tego typu postaci zaczynają dominować w show biznesie, warto się nad tym zastanowić.
Mamy jeszcze Piotra Rubika (obecny numer 1 na liście OLIS) sprzedającego słuchaczom w artystowskim opakowaniu błahe, tandetne piosenki, z którymi pod względem częstotliwości występowania słów "kocham" i "miłość" mogą rywalizować chyba tylko ckliwe przeboje polskiego kina przedwojennego. Zresztą to, że kompozytor nazywający swoje płyty oratoriami musi tłumaczyć się w prasie z tego, że nie jest drugim Wiśniewskim, mówi sam za siebie.
A przecież jest jeszcze reaktywowany zespół KombII, którego muzycy po latach zapewniania o swym niepodważalnym przywiązaniu do ciężkiego rocka powrócili do grania piosenek nawiązujących do najbardziej tandetnego okresu Kombi z lat 80. Efekt to najlepiej sprzedająca się płyta roku 2005.
Wobec takich faktów nie dziwią ostatnie popisy Tatiany Okupnik, która po odejściu z Blue Cafe karierę solową rozpoczęła od występu w Krakowie na wrześniowym Coke Live Music Festival - zdumionej publiczności zaprezentowała na nim piosenkę o "szybkiej pupci". Przy takim repertuarze gwiazd informacja, że w Polsce powstał właśnie girlsband, który został zaprojektowany i stworzony wyłącznie po to, aby śpiewać o pewnym gatunku promowanej herbaty, wypada skomentować tylko wzruszeniem ramion.
Historia sukcesów tego, co z założenia kiczowate i tandetne, ma w naszej muzyce długą tradycję. Nie zawsze były to zresztą sukcesy zgodne z oczekiwaniami twórców. Jeszcze w latach 80. sympatyczny zespół Chłopcy z Placu Broni na zawsze skojarzony został z pastiszową piosenką "O, Ela", bluesman Irek Dudek zaistniał w powszechnej świadomości dzięki równie pastiszowej kompozycji o "szczupłej inaczej" Ziucie, a największym sukcesem niezwykle ambitnej na co dzień rzeszowskiej sceny rockowej okazała się grupa Wańka Wstańka sławiąca uroki leżajskiego fulla.
Żeby nie szukać aż tak daleko w historii, parę lat temu nowych fanów T.Love zyskał dzięki - żartobliwemu z założenia - przebojowi "Chłopaki nie płaczą", po których część słuchaczy była przekonana, że ma do czynienia z prawdziwym boysbandem. Dla Wilków przyczyna ich niezwykle udanego comebacku i przekleństwem zarazem stała się niezapomniana piosenka o Baśce, która "miała fajny biust".
Obciachowy trend dotknął także polskiego podziemia muzycznego. Jest znamienne, że spora część jego sukcesów - zarówno tych rynkowych, jak i artystycznych - związana jest właśnie z produkcjami świadomie grającymi estetyką kiczu i tandety. Tymon Tymański może być jednym z ciekawszych i bardziej kreatywnych artystów wyrosłych z undergroundu, ale w świadomości przeciętnego słuchacza istnieje nie jako współtwórca yassu, lecz autor płyty "P.O.L.O.V.I.R.U.S." z jej sztandarowym przebojem - niby-discopolową "Jesienną Deprechą". W obciachu - i muzycznym, i image'owym - z upodobaniem nurza się znakomita skądinąd grupa Dick4Dick. Podobną drogą podąża warszawska grupa Mitch & Mitch. Złożona ze świetnych muzyków (są w jej składzie między innymi współtwórcy Starych Singers oraz Baaby) formacja ma już na swoim koncie album, na którym wykonywała - jak mówią sami jej członkowie - "country & eastern". Teraz wydała album " Catchy Tunes" penetrujący najbardziej tandetne obszary muzyki rozrywkowej - od easy listening po karaibskie mambo.
Zamiłowanie do epatowania kiczem w wykonaniu czołowych gwiazd łatwo wytłumaczyć zagraniem pod mało wyrobioną publiczkę. Ale skłonność do tej samej - tyle że w mniejszym lub większym stopniu obśmiewanej lub przynajmniej dyskretnie parodiowanej - estetyki u reprezentantów alternatywy musi już zastanawiać. Czy to kapitulacja przed dominującym trendem? Albo raczej jedyny sensowny pomysł na jego kontestowanie i uświadomienie publiczności, z jak absurdalnym rynkiem mamy tak naprawdę do czynienia? A może efekt swoistego postmodernistycznego estetycznego pomieszania, w którym każda stylistyka staje się elementem naszej tradycji, przez co jest dopuszczalna i równie wartościowa.
Być może wszystko po trochu - choć prawdopodobne, że to także efekt odcięcia polskiej kultury w PRL od jej ludowej tradycji. Ten ludyczny element, obecny w popkulturze innych krajów, u nas stłamszony odbija się czkawką a to w postaci gigantycznej popularności disco polo w latach 90., a to jego przewrotnego renesansu wśród reprezentantów dzisiejszej alternatywy.
Oczywiście nie ma co generalizować. Polska fonografia to nie sam obciach. Zaledwie w ciągu ostatnich paru tygodni ukazały się nowe płyty Ani Dąbrowskiej, Fisza i Emade, Noviki. Wszystkie na co najmniej przyzwoitym europejskim poziomie i wszystkie jak najbardziej poważne.
Nie wszyscy polscy artyści za obowiązującą estetykę uznają kicz i tandetę.
Ale nie ma się co łudzić i oszukiwać. W najbliższym czasie nie wyeksportujemy żadnego gwiazdora pop na miarę włoskiego Erosa Ramazzottiego, rockowej sensacji pokroju szwedzkich The Hives bądź mistrzów nastroju jak francuski Air.
Mamy co prawda elektroniczny Skalpel i metalowców z Vadera i Behemotha. To jednak nisze. Jeśli chcemy zamieszać w głowie przeciętnemu słuchaczowi, być może powinniśmy pójść drogą Finów. Im udało się z obciachowym Lordim, dlaczego nie miałoby udać się nam? Co prawda pierwsze próby wyeksportowania kiczu made in Poland via Festiwal Eurowizji - w postaci Ich Troje oraz Ivana i Delfina - zakończyły się niepowodzeniem. Ale wszystko przed nami.