Jeśli już polskiemu artyście udaje się pozyskać do współpracy zagranicznego wykonawcę, na ogół są to gwiazdy albo przebrzmiałe, albo cenione przede wszystkim nad Wisłą (jak choćby wspólny występ Budki Suflera z legendarnym liderem Procol Harum Garym Brookerem i Garou na festiwalu opolskim dwa lata temu). Co tu ukrywać - dla show-biznesu wciąż jesteśmy daleką prowincją. Tymczasem Nick Cave to nie tylko artysta u szczytu sił twórczych, ale powszechnie poważany przez fanów i krytyków. Żeby tylko poważany! Australijskiego wokalistę otacza swoisty kult. Ze świecą szukać na współczesnej scenie wykonawców tak wszechstronnych, tworzących muzykę wyrafinowaną i odwołującą się do intelektu, a jednocześnie tak komunikatywnych i umiejętnie oddziałujących na emocje słuchaczy. Tym bardziej cieszy że Cave nie tylko przyjechał i zgodził się na wykonanie polskich wersji swoich piosenek, ale też w kilku utworach zaśpiewał wspólnie z polskimi wokalistami.
Efekty możemy obejrzeć na DVD "W moich ramionach". Osią tego koncertu jest wcześniejszy spektakl wrocławskiego teatru K2 "Ballady morderców" oparty na materiale ze słynnej płyty Cave'a i jego zespołu The Bad Seeds "Murder Ballad". - Odważny wybór - mówi Nick w wywiadzie zamieszczonym na DVD i przyznaje, że to właśnie ciekawość, jak poradzą sobie polscy wykonawcy z materiałem, który i jemu samemu sprawia trudności, spowodowała, że postanowił zobaczyć to przedstawienie na własne oczy. Wersja, w której wziął udział, różni się od oryginału. To wciąż te same pomysły inscenizacyjne, ale grający pierwotnie główne role Kinga Preis i Mariusz Drężek śpiewają tu tylko po jednej piosence. W innych piosenkach zastąpiły ich gwiazdy polskiej sceny muzycznej.
Ciekawie wypada zderzenie dwóch stylów interpretacji - aktorskiego i piosenkarskiego. Pierwszy wydobywa z Cave'a cały jego sceniczny potencjał - piosenki brzmią potężnie niczym songi Kurta Weilla, ale stają się nieco zbyt jednowymiarowe, teatralne. Gdy zabierają się za nie etatowi wokaliści, od razu czuć w nich więcej pasji i prawdy. A jednocześnie słychać, że to nie tylko utwory pełne emocji - nieważne, gniewu czy liryzmu - ale też po prostu świetne piosenki. Tak jest chociażby z "Into My Arms", "Henrym Lee", "Weeping Song" czy niezapomnianym "Where The Wild Roses Grow".
Mamy tu defiladę nazwisk z różnych muzycznych światów: Anna Maria Jopek, Maciej Maleńczuk, Kazik Staszewski, Stanisław Sojka. Nie wszystkie wykonania bronią się jednakowo dobrze. Między Jopek a Maleńczukiem śpiewającymi "Henry'ego Lee" oraz "Where The Wild Roses Grow" nie czuje się takiego napięcia, jakie emanowało z oryginałów (Cave śpiewał je z P.J. Harvey i Kylie Minogue). Staszewski nieźle radzi sobie z lawiną słów w "The Mercy Seat", ale akurat ten utwór trochę psuje przekombinowana aranżacja.
W drugiej części koncertu zostaje już tylko Cave. Śpiewa kilka utworów jedynie z towarzyszeniem fortepianu. I tu zaczyna się prawdziwa uczta. Niby na scenie dzieje się znacznie mniej, giną wszystkie inscenizacyjne smaczki. A jednak temperatura rośnie. Lubię ten moment, gdy po "The Weeping Song" zaśpiewanym w duecie z Sojką Cave siada za instrumentem i zaczyna grać pierwsze akordy "Ships". Bardzo narracyjne, plastyczne piosenki Nicka prowokują do rozbudowanych inscenizacji. Ale gdy zostają odarte ze wszystkich ozdobników, można w pełni docenić ich moc i piękno. Także siłę głosu Cave'a, który na głowę bije czołówkę naszych wokalistów. W końcu też jego poczucie humoru - gdy na koniec śpiewa szalone Dead Joe z repertuaru swojej dawnej grupy The Birthday Party robi się i śmiesznie, i strasznie.
Nick Cave i przyjaciele, "W moich ramionach", Luna Music