- To była prawdziwa zasadzka. Autobus został zatrzymany, oblany benzyną i podpalony - relacjonuje Jacques Beaume, prokurator z Marsylii. Nie wszyscy pasażerowie zdołali w porę uciec. Płomienie ogarnęły 26-letnią kobietę, która ma poparzoną ponad połowę ciała i może nie przeżyć. Atak w Marsylii był najtragiczniejszym incydentem w ostatnich dniach - jednak niejedynym. Także na przedmieściach Paryża i Lille grupy młodocianych bandytów postanowiły przypomnieć o swojej obecności w rok od wybuchu gigantycznych zamieszek w całej Francji. Od piątku w całym kraju spłonęło już ponad 277 autobusów i samochodów osobowych. Policja złapała tylko 47 sprawców napaści.
Rząd próbuje bandyckie ataki na przedmieściach stłumić w zarodku i nie dopuścić do powtórki sprzed roku, gdy grupki młodocianych napastników zazwyczaj pochodzenia północnoafrykańskiego przez 21 nocy ścierały się z policją. Zniszczono wówczas prawie 10 tys. samochodów, a blisko 3 tys. osób zostało aresztowanych. Dopiero wprowadzenie stanu wyjątkowego uspokoiło sytuację.
Teraz rząd od razu rzucił wszystkie siły, jakie ma: zmobilizowanych zostało kilka tysięcy policjantów, w samej tylko Marsylii na ulice wyszło dodatkowych tysiąc funkcjonariuszy, a na przedmieściach Paryża - 4 tys. Operator komunikacji miejskiej w Paryżu ogłosił, że jego autobusy będą omijać niektóre przedmieścia.
Zdaniem ekspertów młodzież z biednych, "kolorowych" przedmieść wielkich miast ma te same powody do wściekłości co przed rokiem. Mimo wpompowania w nie wielu milionów euro, na przedmieściach nadal brakuje pracy. Na pokojowym marszu milczenia przeciwko przemocy zorganizowanym w Clichy-sous-Bois, podparyskim blokowisku, stawiło się nieco ponad 500 osób.