To jedna z najsłynniejszych legend i jednocześnie tajemnic w historii rock'n'rolla. Nieomal wzorcowa historia, która potem - bez względu na personalne konfiguracje i zmieniające się epoki - miała się powtarzać w losach kolejnych zespołów.
Oto główny bohater dramatu Brian Jones. Wychowany w porządnej rodzinie (tata inżynier, mama nauczycielka muzyki), ze świetnymi wynikami w szkole. Jednocześnie zbuntowany - edukację zakończył w wieku lat 17. Podróżował, zarabiał, grając na ulicy i wdawał się w kolejne romanse (zanim ukończył 20 lat, został dwa razy ojcem). W pewnym sensie był Stonesem na długo wcześniej, zanim zespół w ogóle powstał.
The Rolling Stones stworzył w 1962 r. To on wymyślił nazwę. Był liderem. Do czasu, gdy okazało się, że grający do tej pory nieomal wyłącznie wersje amerykańskich utworów bluesowym i rhythmandbluesowych Stonesi potrzebują oryginalnych kompozycji.
A te potrafili pisać - i to jak - wokalista Mick Jagger i gitarzysta Keith Richards. Nie Brian Jones. Nie zniósł tego dobrze. Nałożyła się na to jego neurotyczna osobowość. - Brian nigdy dużo nie mówił, był nieśmiały - wspominała gitarzystę jego przyjaciółka Ronni Money w książce A.E. Hotchnera "Blown Away". - Gdy Stonesi zaczęli piąć się na szczyt zaczął łykać dużo prochów. To najgorsze, co mógł zrobić, bo i tak miał duszę paranoika.
Brian na serio uwierzył że Stonesi są antytezą Beatlesów. A jeśli Lennon i spółka byli mesjaszem muzyki rockowej, to Stonesi są wcielonym antychrystem. Zaczął flirtować z ciemną strona mocy. Fotografował się w mundurze SS-mana, prowokował zamieszki na koncertach, urządzał sadomasochistyczne orgietki.
Najpierw stał się symbolem epoki "swinging London", potem rodzącego się ruchu flower power. Gdy pojawił się na festiwalu w Monterrey w 1967 r., okrzyknięto go Księciem Hippisów. Pozbawiony zahamowań, przełamujący konwenanse, kreujący nowe trendy w modzie stał się prawdziwym archetypem rockowej gwiazdy. Nie był muzycznym geniuszem na miarę Hendriksa, ale miał swoje zasługi. Choćby to, że jako jeden z pierwszych wprowadził do nagrań rockowych brzmienia i harmonie zaczerpnięte z muzyki orientalnej.
Jones był próżnym i zepsutym gwiazdorem. Jednocześnie zagubionym w świecie show biznesu artystą. Spełniając swoje kaprysy, kupił wiejską posiadłość, w której A.A. Milne napisał "Kubusia Puchatka", gdzie spośród krzewów spoglądały na niego statuetki Kubusia i Krzysia. Jakby chciał stworzyć prywatny azyl wzorowany na kranach z dziecięcych bajek - skrzyżowanie Stumilowego Lasu z Nibylandią.
Ta ucieczka nie skończyła się dobrze. Dla Stonesów Jones - od pewnego czasu obciążony wyrokiem za posiadanie narkotyków - stał się ciężarem.
Na początku czerwca 1969 r. drogi grupy i Briana rozeszły się definitywnie.
3 lipca 1969 r. przyjaciółka Jonesa Anna Wohlin znalazła gitarzystę nieprzytomnego w przylegającym do jego posiadłości basenie. Policja stwierdziła zgon w wyniku nieszczęśliwego wypadku.
Na temat rzeczywistego powodu zgonu Jonesa fani grupy spekulują do dziś.
"Stoned" Stephena Woolleya to film nie o Stonesach, nie o ich muzyce (choć kilka piosenek grupy można w nim usłyszeć), lecz przede wszystkim - o Jonesie i jego śmierci. Trzyma się jednej, dość dobrze rozpowszechnionej hipotezy. Briana (gra go Leo Gregory) utopił - mniej lub bardziej przypadkowo - Frank Thorogood (Paddy Considine), szef ekipy budowlanej remontującej posiadłość gitarzysty (rzekomo przyznał się do tego na przed śmiercią na początku lat 90.).
W retrospekcjach oglądamy przebitki z różnych etapów kariery Stonesów, początek związku Briana z rockową femme fatale Anitą Pallenberg (Monet Mazur), w końcu wyprawę zespołu do Maroka w 1967 r. Jednak osią filmu stają się ostatnie miesiące życia Briana i dwuznaczna relacja Jones - Thorogood. To mieszanka fascynacji, sympatii i nienawiści z silnymi podziałami klasowymi w tle, jak to Anglii późnych lat 60.
Jones to może nie brytyjski następca tronu, ale nawet tylko jako rockowy arystokrata reprezentuje świat kompletnie niedostępny dla kogoś z klasy robotniczej. Thorogood - cwaniak, który gdy nadarza się okazja potrafi nieźle orżnąć swoich nadzianych klientów - ulega silnemu wpływowi muzyka. Popala trawkę, zapuszcza dłuższe włosy, zaczyna uważać się za przyjaciela muzyka.
Gdy Brian pokazuje mu, gdzie jest jego miejsce, miota się nieomal niczym wzgardzony kochanek, a Jones podejmuje grę. Chwilami bawi się naiwnością Thorogooda, a kiedy indziej rozpaczliwie szuka z nim prawdziwego kontaktu, gdy okazuje się, że nie ma nikogo, na kim mógłby polegać.
Czy to jednak bardziej rzeczywisty dramat zagubionego artysty, czy może raczej nieodpowiedzialna zabawa wiecznego Piotrusia Pana? Tego się ze "Stoned" nie dowiadujemy. Brakuje tu próby odpowiedzi na pytanie, w czym tkwił fenomen Briana. W wydaniu Gregory'ego gitarzysta to zbuntowany chłopak, a nie bożyszcze pokolenia. Nie ma w nim magii.
Rozpatrywanie "Stoned" w kategoriach prawdy też mija się z celem. To bardziej stylizacja na lata 60. niż rzeczywista próba wejścia w klimat epoki. To, że stylizacja niezwykle wysmakowana - w zależności od roku, w którym właśnie jesteśmy, zmieniają się techniki filmowania, a zwłaszcza jak Wooley imituje styl ówczesnych filmów dokumentalnych. To za mało.
Muzycy The Rolling Stones wyglądają tu raczej jak upozowani chłopcy z MTV 2, a kręcące się wokół nich dziewczyny - jak przygłuszone kokainą i pozbawione życia anorektyczne modelki z "Fashion TV" przebrane w ciuchy sprzed 40 lat . Nawet posiadłość Jonesa nabrała więcej blichtru i rozmachu. Jakby miała przystawać do naszych dzisiejszych wyobrażeń o standardzie życia rockowej gwiazdy.
"Stoned" jest też na bakier z historią. Jones nie był jedynym winowajcą kryzysu w zespole, Pallenberg - nie tak bezwolna wobec jego kaprysów. Będąc jeszcze z Jonesem, romansowała z Richardsem, ale ich związek rozpoczął się nie w Maroku (jak chce Woolley), lecz wcześniej, w drodze do Afryki. Gdy Brian wylądował na kilka dni w hiszpańskim szpitalu, Richards i Pallenberg wykorzystali sytuacje i udali się w dalszą drogę razem. Keithowi Anita też zresztą wkrótce miała zafundować małe piekło, romansując z Jaggerem.
No ale Pallenberg żyje. Przedstawiona w niekorzystnym świetle mogłaby sięgnąć po środki prawne. Podobnie gwiazdorzy z The Rolling Stones. Nie grozi to ze strony Jonesa i Thorogooda. Być może dlatego - mimo wszystkich zastrzeżeń - obaj są jedynymi postaciami z krwi i kości w całym filmie.
- Byłem szczęśliwy - mówi Jones w ostatniej scenie "Stoned". - Jednak ze szczęściem jest jeden problem - jest nudne.
Brzmi to trochę pretensjonalnie, ale akurat tej scenie trudno odmówić wiarygodności - nie tylko o samym Brianie, ale i o hedonistycznych latach 60.
A może historia Briana Jonesa jest metaforą całego pokolenia, które w poszukiwaniu szczęścia i wolności było gotowe przekroczyć wszelkie granice, a przekonało się, że za nimi nie ma nic i musiało zapłacić za to wysoką cenę? Szkoda, że Wooley bardziej nie skoncentrował się na takim spojrzeniu na biografię gitarzysty The Rolling Stones. Byłoby ciekawiej.