"Węże w samolocie" świadomie złym filmem

?Węże w samolocie" nie są pierwszym złym filmem w dziejach Hollywood, ale są pierwszym złym filmem świadomie zrobionym jako zły.

Na początku był dowcip krążący po Hollywood - parodia dreszczowca o zbyt wysilonej koncepcji. Gdy ktoś komuś streszczał swój pomysł na scenariusz ("słuchaj: terrorysta podłożył bombę w autobusie, która wybuchnie, gdy prędkość zejdzie poniżej 50 mil!"), mógł usłyszeć sarkastyczne: "Jasne, jasne, a do tego węże w samolocie".

Skoro jednak zrobili w końcu nawet "Speed" - film o bombie w autobusie - znalazł się chętny do napisania scenariusza filmu o wężach w samolocie. Zatytułowany "Venom" ("Jad"), scenariusz zaczął w połowie lat 90. krążyć po Hollywood. Odrzucony przez 30. wytwórni został w końcu kupiony przez MTV w roku 1999.

Samuel L. Jackson, prawdziwy koneser kina akcji klasy B, zapałał miłością do tego projektu. Specjalnie dla niego zmieniono tytuł na bezpretensjonalne "Węże w samolocie" oraz napisano rolę głównego bohatera - supertwardego gliny eskortującego świadka morderstwa. Tylko Samuel L. Jackson, który w tym filmie przeklina niczym Jules z "Pulp Fiction", mógł wygłosić bez zmrużenia oka kwestię: "Mam już dość tych pieprzonych węży w tym pieprzonym samolocie!" ("I have had it with these motherfucking snakes on this motherfucking plane!").

"Węże w samolocie" nie są pierwszym złym filmem w dziejach Hollywood, ale są pierwszym złym filmem świadomie zrobionym jako zły. Mamy tutaj pełen katalog hollywoodzkich stereotypów - choćby ośmieszony jeszcze w "Krzyku" Wesa Cravena schemat, zgodnie z którym każdy, kto powie: "Zaraz wrócę", musi natychmiast zginąć w męczarniach (podobnie jak każdy, kto uprawia seks lub zażywa narkotyki).

Dzisiaj każde dziecko wie z Discovery Channel, że hollywoodzki mit, zgodnie z którym wszyscy w promieniu kilku metrów będą wyssani na zewnątrz przez dziurę w samolocie, jest fałszywy. Pęd powietrza jest na to za słaby, groźniejszy dla osób siedzących w pobliżu jest gwałtowny spadek temperatury i groźba odmrożenia. W "Wężach..." mamy to jednak pokazane zgodnie z ośmieszonym już dawno temu schematem.

Zmorą dzisiejszego kina akcji jest namolny product placement. W "Wężach..." osiągnął on poziom kompletnego bezwstydu - bohaterowie, prezentując różne gadżety, wznoszą przy tym okrzyki typu: "niech żyje Playstation" albo "To urządzenie łączy komputer, aparat cyfrowy i telefon komórkowy w jednym". Zmorą jest też nadmiar cwaniackich dialogów, w których bohaterowie przerzucają się cynicznymi komentarzami w sytuacjach, w których jest to psychologicznie nieprawdopodobne - tutaj np. pilot rozsypującego się samolotu mówi: "Skończymy szybciej niż tajska dziwka".

Uśmiałem się na niektórych scenach do łez. Cały czas jednak dręczyło mnie, że oglądałem już hollywoodzkie produkcje niewiele lepsze od tej, ale zrealizowane na serio. W Fabryce Snów rzeczywistość przestała się już różnić od własnej parodii.