Czekam na Białą Księgę

26.03.1999. Mija półtora roku od wszczęcia śledztwa w sprawie inwigilacji antywałęsowskiej prawicy przez UOP. Do tej pory prokuratura nikomu nie postawiła zarzutu. Dziś minister Hanna Suchocka udzieli informacji o stanie śledztwa sejmowej komisji ds. służb specjalnych.

Jaką rolę w inwigilowaniu prawicy przez UOP w latach 1992-93 odegrała Marzena D., bardziej znana jako Anastazja Potocka? W owym czasie brylowała w świecie polityków, pozostając z niektórymi w bardzo intymnych związkach. Sekrety tych znajomości - prawdziwe albo zmyślone - ujawniła w skandalizującej książce "Erotyczne immunitety", wydanej pod koniec 1992 r.

- Z materiałów śledztwa przekazanych prokuraturze wynika, że w latach 1992-93 Marzena D. spotykała się z oficerami Urzędu Ochrony Państwa i przekazywała im informacje na temat polityków, także prawicowych - powiedział mi wysoki urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości.

Z tego właśnie powodu Prokuratura Okręgowa w Warszawie, prowadząca śledztwo w sprawie inwigilacji ugrupowań prawicy, chce przesłuchać Marzenę D. jako świadka. Ale Marzena D. jest nieuchwytna. Prokuratura nie może nawet wysłać jej wezwania, bo nie zna miejsca pobytu autorki "Erotycznych immunitetów". - Od blisko roku nie potrafi tego ustalić ani policja, ani UOP - poinformował nas urzędnik. Potwierdził nam to nieoficjalnie inny rozmówca z resortu sprawiedliwości.

Bomba Siemiątkowskiego

Afera wybuchła 28 sierpnia 1997 r., w samym środku kampanii wyborczej do parlamentu. W kuluarach sejmowych rozeszła się wieść, że Zbigniew Siemiątkowski, minister-koordynator służb specjalnych, ma dla prasy informacyjną bombę. Gdy tylko pojawił się w wąskim korytarzu sejmowym obok sali obrad komisji ds. służb specjalnych, został oblężony przez dziennikarzy.

- W UOP niedawno odkryto nigdzie nie ewidencjonowane materiały - mówił. - Wynika z nich, że w latach 1992-93 grupa funkcjonariuszy Urzędu prowadziła działania operacyjne mające na celu dezintegrację ówczesnej opozycji politycznej. Działo się to za wiedzą ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego i szefa UOP Jerzego Koniecznego.

- Te tajne operacje - stwierdził dalej Siemiątkowski - były skierowane przeciw Porozumieniu Centrum, Ruchowi dla Rzeczypospolitej i Ruchowi III Rzeczypospolitej. Dotyczyły głównie liderów tych ugrupowań, m.in. Jarosława Kaczyńskiego, Jana Olszewskiego, Antoniego Macierewicza i Romualda Szeremietiewa.

Minister ujawnił, że na jednym ze znalezionych dokumentów są podpisy Koniecznego i Milczanowskiego. Zapowiedział też, że jeśli Zarząd Śledczy UOP dojdzie do wniosku, iż działania operacyjne wymierzone w prawicę były nielegalne, to skieruje do prokuratury doniesienie o przestępstwie.

Oskarżenia Siemiątkowskiego próbował łagodzić Jerzy Ciemniewski, ówczesny szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Tłumaczył, że wprawdzie pod niektórymi dokumentami widnieją podpisy Milczanowskiego i Koniecznego, co wskazywałoby, że obaj urzędnicy wiedzieli o całej sprawie, ale nie ma materiałów świadczących, iż osobiście wydawali polecenia. Oskarżeni od początku zaprzeczali rewelacjom Siemiątkowskiego. Milczanowski określał je jako "bzdurę". - Nie było żadnych notatek z moimi jakimikolwiek adnotacjami czy podpisami, na podstawie których można by formułować pod moim adresem jakiekolwiek zarzuty - mówi dziś były szef MSW.

W połowie września 1997 r. UOP przekazał dokumenty dotyczące inwigilacji prawicy do prokuratury stołecznej. Równocześnie skierował wniosek o wszczęcie śledztwa, z którego wynikało, że grupa funkcjonariuszy nadużyła uprawnień, zaś Milczanowski i Konieczny nie dopełnili obowiązku należytej kontroli podwładnych (art. 246 par. 1 kk).

Po zbadaniu materiałów prokuratura uznała, że działania Urzędu były nielegalne i miesiąc poźniej wszczęła formalne śledztwo. Od początku opatrzono je klauzulą "tajne specjalnego znaczenia". Prokuratura do tej pory odmawia udzielania jakichkolwiek informacji. Mimo to do wielu gazet przeciekały niektóre nieoficjalne informacje o postępach śledztwa.

Zespół do zadań specjalnych

"Gazecie" udało się ustalić (nr z 18-19 października 1997), że oskarżani oficerowie w latach 1992-94 zatrudnieni byli w specjalnym, supertajnym zespole inspekcyjno-operacyjnym, usytuowanym przy gabinecie szefa UOP. Zespół liczył zazwyczaj siedmiu pracowników, bo tyle tam było etatów. Moi rozmówcy - dwaj byli oficerowie zespołu - ujawnili też, że szefem zespołu był pułkownik Jan L.

Formalnie zadaniem zespołu, w pełni niezależnego od struktur wywiadu i kontrwywiadu, była tzw. zewnętrzna ochrona UOP - a więc np. badanie, jaką drogą informacje UOP przeciekają do prasy. Jednakże zespół (o czym pisała m.in. "Rzeczpospolita", nr z 18-19 lipca 1998) zajmował się wieloma innymi, czasem bardzo dziwnymi sprawami. "Prześwietlał" kandydatów na wysokie urzędy państwowe pod kątem wcześniejszej współpracy z SB. W 1991 r. Jan L. sprawdzał - na polecenia Jarosława Kaczyńskiego, zatrudnionego w Kancelarii Prezydenta - czy szef kancelarii Mieczysław Wachowski był agentem SB.

Ludzie z zespołu badali też niektóre wątki wielkich afer gospodarczych: FOZZ i Art-B. Zajmowali się poszukiwaniem Moniki Kern, córki ówczesnego wicemarszałka Sejmu, która porzuciła dom rodzinny dla swego przyjaciela. I wreszcie - zajmowali się inwigilowaniem prawicy.

Siemiątkowski - pisały w 1997 r. "Trybuna" (nr z 30-31 września) oraz tygodnik "Nie" (z 4 października) - formułował swe zarzuty m.in. w oparciu o trzy notatki z lutego i sierpnia 1993 r. Proponowano w nich podjęcie działań operacyjnych mających na celu wywołanie napięć i swarów między czołowymi działaczami trzech ugrupowań: PC, RdR i Ruchu III Rzeczypospolitej. Analizowano, jak skutecznie skłócić liderów partii, wykorzystując ich cechy osobowościowe i zainteresowania. Budowano też plany działań, które mogłyby doprowadzić do skompromitowania prawicowych przywódców.

- Plan dotyczący Jarosława Kaczyńskiego liczył blisko 30 punktów. Niewiele krótszy był plan zamierzeń wobec Macierewicza - twierdzi nasz anonimowy rozmówca, który był jednym z oficerów przygotowujących dla Siemiątkowskiego wniosek do prokuratury.

- Planowane działania miały doprowadzić do zminimalizowania roli partii prawicowych na scenie politycznej, a jeśli to możliwe, do ich całkowitej eliminacji - twierdzi Siemiątkowski.

W tym celu miano wykorzystać tajnych agentów UOP ulokowanych w otoczeniu kierownictwa ugrupowań prawicowych. Wedle "Trybuny" niektórzy agenci działali w środowiskach opozycyjnych jeszcze za czasów PRL. Na początku lat 90. oficerowie SB, którzy zostali przyjęci do UOP, przewerbowali swoich dawnych agentów do tajnej współpracy na rzecz UOP. W demokratycznym państwie konfidenci mieli inwigilować tych samych polityków, na których pisali donosy jeszcze w latach 80.

Jest oczywiste, że w tak zhierarchizowanej instytucji jak UOP Jan L. nie mógł sam podjąć decyzji o działaniach operacyjnych, choćby tylko w celu rozpoznania, co politycy prawicy zamierzają robić po nagłym odsunięciu ich od władzy (w nocy z 4 na 5 czerwca 1993 r., po tzw. aferze teczkowej, upadł rząd Jana Olszewskiego). Jan L. musiał otrzymać wyraźne polecenie. Mogła je wydać jedna z trzech osób: szef MSW Milczanowski, szef UOP Konieczny lub dyrektor gabinetu szefa UOP płk Wacław B. Ustalenie nazwiska mocodawcy jest jednym z głównych zadań prokuratury warszawskiej.

Jan L.

Czas przyjrzeć się głównemu bohaterowi tej opowieści, pułkownikowi Janowi L.

Dziś ma lat 56, jest emerytem. W połowie lat 70. był jednym z oficerów SB zajmujących się Komitetem Obrony Robotników. Wkrótce jednak dostał bardzo poważne zadanie: kazano mu zająć się wyłącznie Jackiem Kuroniem, który został jego jedynym "figurantem" (tak w esbeckim slangu nazywano osobę inwigilowaną). Szefowie SB uznali bowiem, że Kuroń jest szczególnie niebezpiecznym działaczem opozycyjnym i przydzielili mu specjalnego "opiekuna".

Jan L. zajmował się Kuroniem aż do roku 1989. W dość niezwykły sposób trafił do UOP. Latem 1990 r., na pierwszym etapie weryfikacji funkcjonariuszy SB, oceniono go negatywnie. Od konieczności szukania sobie nowej pracy uratował go... Kuroń.

- W UOP rządził już Krzysztof Kozłowski, człowiek "Solidarności" - opowiada Kuroń. - Ja w tym czasie byłem ministrem pracy. Wiedziałem, że akurat trwa weryfikacja esbeków. Pewnie w czasie jakiejś przerwy w obradach rządu powiedziałem Kozłowskiemu, że znam jednego z byłych funkcjonariuszy, który był całkiem przyzwoitym facetem. To widać zadziałało na tyle, że przyjęto go do służby w UOP.

- To był trzeci z kolei mój "opiekun" - dodaje Kuroń. - Zapamiętałem go jako faceta, który nigdy nie naruszał lojalności wobec swoich przełożonych z Rakowieckiej, ale wobec mnie zachowywał się przyzwoicie, co nie było czymś zwyczajnym w tamtym czasie. Często zgarniał mnie z ulicy do aresztu na 48 godzin, czasami zabierał z mieszkania po rewizji. Nie tylko nigdy nie wykazywał nadgorliwości, ale często potrafił być w miarę życzliwy. Oczywiście, tylko w drobiazgach. Nieraz po zatrzymaniu mnie pytał, jak stoję z papierosami. Kiedy okazywało się, że mam niewiele, brał ode mnie pieniądze i kupował mi kilka paczek.

W gazetach pojawiała się informacja, że podczas weryfikacji Kuroń wstawił się za Janem L., ulegając jego prośbie.

- Nie, to bzdura - odpowiada Kuroń. - Zrobiłem to z własnej, nieprzymuszonej woli. Jan L. nigdy się do mnie nie zwracał w tej sprawie.

Mimo wielu próśb Jan L. nie zgodził się na rozmowę ze mną. Wiadomo tylko, że od czasu wyrzucenia z UOP pracuje w firmie zajmującej się zakładaniem alarmów w domach i instytucjach.

W latach 1991-97 przez specjalny zespół kierowany przez Jana L. przewinęło się ok. 30 funkcjonariuszy. W ramach śledztwa o inwigilowanie prawicy w polu zainteresowań prokuratury pozostaje, poza szefem zespołu, ośmiu z nich.

W większości rozpoczynali swą karierę w dawnej Służbie Bezpieczeństwa. Jerzy P., Jerzy W. i Andrzej G. byli oficerami III Departamentu SB, zajmującego się inwigilacją opozycyjnej inteligencji. Z tego departamentu wywodzi się też Witold H., który zajmował się KPN. Czesław K. i Mirosław R. byli oficerami V Departamentu, który zajmował się "ochroną" gospodarki, w tym także zwalczaniem działaczy "S" w państwowych zakładach pracy. Jedynym oficerem z tej listy, który nadal pracuje w UOP, jest Andrzej G.

Ostatni dwaj - Andrzej D. i Krzysztof U. - znaleźli pracę w UOP już z nowego, "solidarnościowego" naboru. Obaj przeszli do speczespołu z Biura Analiz i Informacji na początku 1992 r., po objęciu kierownictwa Urzędu przez Piotra Naimskiego. Odeszli z UOP po zwycięstwie SLD w wyborach 1993 r. Andrzej D. jest obecnie doradcą Wojciecha Brochwicza, jednego z wiceszefów MSWiA.

Tajemnice żelaznej szafy

Kiedy po raz pierwszy Siemiątkowski informował dziennikarzy o aferze, wspomniał półsłowem, że dokumenty dotyczące inwigilacji prawicy znaleziono w szafie, do której przez parę lat nikt nie zaglądał. Nikt wówczas nie przywiązywał specjalnej wagi do tego szczegółu. Niesłusznie.

Kompromitujące materiały znaleziono 25 lipca 1997 r. w szafie należącej do Jana L. Był piątek, Jan L. wybierał się właśnie na urlop. Niespodziewanie wezwał go ówczesny szef UOP Andrzej Kapkowski. Podobno miał mu powiedzieć, żeby do podania o urlop dołączył raport o zwolnienie z UOP. Zażądał też od Jana L. kluczy do jego szafy. Pułkownik poprosił o kilka minut, by uporządkować szparagały w szafie, ale Kapkowski był nieprzejednany. W obecności Jana L. zawezwał Kazimierza Stefańskiego z inspektoratu kontroli i nadzoru UOP oraz szefa archiwum Waldemara Mroziewicza. Polecił Janowi L., by przekazał im nienaruszoną zawartość szafy i klucze.

Współpracownicy Jana L. wiedzieli, że w szafie przechowuje najróżniejsze dokumenty. Niczym chomik gromadził najrozmaitsze papiery. Po co? Jak się wydaje, kierował się starą, dobrą esbecką zasadą: "Nigdy nie wiadomo, kiedy i w jakiej sytuacji może się przydać jakiś świstek". Czy Jan L. miał też na myśli: "Dobrze mieć jakiś papier na każdego"? Tego nie wiemy.

W każdym razie w jego szafie odkryto tajne materiały pochodzące jeszcze z końca lat 60. Tu też znaleziono wspomniane wcześniej notatki dotyczące strategii walki z prawicą.

Kapkowski, wzywając do siebie Jana L., prawdopodobnie był pewien, że jego szafa pozwoli wyjaśnić, skąd się wzięła tzw. lojalka Jarosława Kaczyńskiego.

3 czerwca 1993 r. tygodnik "Nie" opublikował fotokopię dokumentu stwierdzającego: "Oświadczam, że będę przestrzegał przepisów stanu wojennego, co oznacza, że nie będę podejmował działalności przeciwko porządkowi prawnemu w PRL". Podpisane: "J. Kaczyński". Data: 17 grudnia 1981 r.

Kaczyński zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek podpisał taki dokument, w stanie wojennym nazywany pogardliwie "lojalką", i wytoczył proces o zniesławienie redaktorowi "Nie" Markowi Barańskiemu. Proces ciągnął się ponad trzy lata. 21 sierpnia 1997 r. nastąpił nagły zwrot. Barański przeprosił w sądzie Kaczyńskiego, po czym oświadczył, że on i jego pismo padli ofiarą prowokacji, gdyż ktoś dostarczył im sfałszowany dokument.

Ciekawe jednak, że w dniu, w którym sprawa, lojalki, znalazła w sądzie zaskakujące rozwiązanie - dokładnie na tydzień przed ujawnieniem przez Siemiątkowskiego afery inwigilacji prawicy - "Nie" przesądziło już, iż lojalkę sfałszował UOP. Tygodnik Urbana miał, widać, wiarygodny przeciek z UOP już w miesiąc po spenetrowaniu szafy Jana L. Pismo nie brało w ogóle pod uwagę możliwości, że fałszywkę wyprodukować mogła SB w latach 80. Pytało wprost: czy lojalkę sfałszowano w czasie, gdy MSW kierował Milczanowski?

Skąd Kapkowski wiedział, że wyjaśnienie sprawy lojalki spoczywa w szafie Jana L.? Oto, co opowiedział mi były oficer UOP. Od wiosny 1997 r. Urząd prowadził wewnętrzne śledztwo w sprawie przecieków do prasy. Po kilku miesiącach ustalono, że ich źródło tkwi w speczespole kierowanym przez Jana L. Ale kto wynosi informacje? Ustaleniem tego faktu obarczono szefa zespołu.

Jan L. wytypował jednego z oficerów. I zastawił na niego sidła wedle recepty, którą znaleźć można w każdej powieści szpiegowskiej. Przekazał mu ważną, ściśle tajną informację. Informację zmyśloną, mówiącą o zmianie personalnej na stanowisku szefa jednego z zarządów UOP. Jan L. mógł mieć pewność, że informację tę zna tylko oficer "dopuszczony do tajemnicy". Po dwóch miesiącach dowiedział się, że informacja przeciekła do jednej z gazet. Wezwał do siebie oficera i zagroził mu zwolnieniem dyscyplinarnym.

Oficer postanowił się bronić. Doniósł kierownictwu UOP, co można znaleźć w szafie Jana L.

Karty na stół

Moment, w jakim Siemiątkowski ujawnił aferę - na miesiąc przed wyborami - mógł w pierwszej chwili nasunąć podejrzenie, że jest to grubymi nićmi szyta intryga wyborcza SLD, wymierzona w AWS. "Zobaczcie, jaka naprawdę jest prawica. Jedni szpiegują drugich, zwalczają się wzajemnie, nie przebierając w środkach" - tak można było interpretować posunięcie Siemiątkowskiego.

Zastanawia jednak, że drugim oskarżonym, obok prawicowego Milczanowskiego, był Jerzy Konieczny. Jego kariera przebiegała krętą drogą. Działacz śląskiego Komitetu Obywatelskiego, od lutego 1991 r. zastępca szefa UOP. Odszedł z Urzędu, gdy ministrem spraw wewnętrznych został Antoni Macierewicz. W czerwcu 1992 r., po upadku rządu Olszewskiego, został szefem UOP. W tym czasie otwarcie deklarował swe przywiązanie do Wałęsy.

Z UOP odszedł w listopadzie 1993 r., a niespełna rok później (wrzesień '94) został doradcą premiera Oleksego. Na krótko przed podaniem się do dymisji, w ostatnich dniach grudnia 1995 r. Oleksy powierzył Koniecznemu tekę szefa MSW. Ministrem był jednak tylko pięć tygodni; posłowie opozycyjni zarzucili mu tuszowanie faktów związanych z tzw. sprawą Oleksego.

W momencie gdy Siemiątkowski ujawnił aferę inwigilacji prawicy, Konieczny figurował na liście kandydatów SLD do Sejmu w okręgu katowickim. Siemiątkowski podważał więc wiarygodność człowieka z własnego ugrupowania.

Co go do tego skłoniło? Najprawdopodobniej było tak: po odkryciu dokumentów w szafie Jana L. Kapkowski powiadomił o tym Siemiątkowskiego, ten zaś premiera Włodzimierza Cimoszewicza. Premier - uznawszy, że działania UOP mogły naruszać prawo - poradził ministrowi, by całą sprawę ujawnił publicznie.

Siemiątkowski z pewnością miał w pamięci los swoich poprzedników - Macierewicza i Milczanowskiego. Musiał mieć świadomość, że każdy jego następca z AWS ujawni z zimną krwią, iż szef służb specjalnych z SLD krył działalność funkcjonariuszy UOP wymierzoną w środowiska prawicy.

O takiej kolejności wydarzeń świadczy pośrednio fakt, że w pierwszych dniach września, na dwa tygodnie przed przekazaniem materiałów do prokuratury, Cimoszewicz oświadczył: "Jestem przekonany, że UOP złamał prawo".

Z prawa i z lewa

Rewelacje Siemiątkowskiego wywołały gwałtowne reakcje na obu marginesach sceny politycznej. Lewicowy tygodnik "Nie" i prawicowa "Gazeta Polska" przemówiły jednym głosem.

"Przestępcy z UOP", "Banda sześciu", "Wałęsowe państwo policyjne" - to tytuły artykułów w "Nie" z początku września 1997 r. W pierwszym z nich pisano: "W Urzędzie Ochrony Państwa zachowała się dokumentacja przestępczej działalności UOP, skierowanej przeciwko partiom politycznym i parlamentarzystom. (...) UOP-owscy analitycy doszli do wniosku, że takie partie, jak np. Porozumienie Centrum, ruch skupiony wokół SZEREMIETIEWA albo wokół MACIEREWICZA, mogą zagrażać porządkowi konstytucyjnemu. Podobnie wymienieni z nazwiska: KACZYŃSKI, GLAPIŃSKI, ZALEWSKI, OLSZEWSKI i inni. (...) Zaplanowano m.in. >>akcje inspiracyjne<<, co na normalny język tłumaczy się jako prowokacje".

W tym samym czasie były oficer UOP mówił w wywiadzie dla "Gazety Polskiej": "Specjalna komórka do inwigilowania polityków i związkowców powstała w centrali UOP już w lecie 1992 r. (...) Pod płaszczykiem inwigilowania grożących bezpieczeństwu państwa >>ruchów ekstremalnych<< robiło się całą prawicę".

W jednym z następnych numerów opisywano "historię tajemniczych wydarzeń, jakie miały miejsce wokół Porozumienia Centrum i antykomunistycznej opozycji". W artykule "Chcieli się nas pozbyć" czytamy: "Na jesieni 1992 r. rozpoczęły się naciski administracyjne na to, by PC pozbawić lokali. Rozpoczynały się też procesy i sprawy prokuratorskie przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu i innym działaczom PC. W ciągu pół roku jednemu tylko Kaczyńskiemu prokuratura założyła trzy sprawy. Wszystkie zostały potem umorzone".

Oba tygodniki twierdziły też, że były ofiarami działań UOP. "Nie" oskarżało Urząd o podrzucenie fałszywej lojalki. "Gazeta Polska" przypominała włamania do redakcji dokonane przez nieznanych sprawców w czerwcu 1993 r. oraz przeprowadzoną w tamtym czasie, na zlecenie prokuratury, rewizję w lokalu redakcyjnym.

Żona Cezara

Prokuratura stołeczna nie zdążyła nawet przesłuchać pierwszych świadków, gdy sprawa ożyła na nowo z jeszcze większą siłą. Stało się to jesienią 1997 r., w okresie formowania rządu Jerzego Buzka. Liderzy PC gwałtownie sprzeciwili się mianowaniu Hanny Suchockiej na stanowisko ministra sprawiedliwości. Twierdzili, że będąc premierem w latach 1992-93, wiedziała o bezprawnych działaniach UOP.

Na dowód Jarosław Kaczyński relacjonował przebieg jednego z posiedzeń rządu, w którym uczestniczył jego brat Lech - ówczesny szef NIK. Posiedzenie było tajne, bo w jego trakcie Konieczny prezentował raport UOP "O zagrożeniach dla demokratycznego przebiegu wyborów". Wśród osób, które miałyby zagrażać demokratycznym wyborom, raport wymieniał... Jarosława Kaczyńskiego.

Lider PC ostrzegał: jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny Suchocka nadzorowałaby prowadzoną przez prokuraturę sprawę, która kompromituje także byłą panią premier. Suchocka może więc być zainteresowana tuszowaniem tej sprawy.

O nieprzyjmowanie teki ministra sprawiedliwości apelował na łamach "Gazety" Adam Michnik: "Nawet po najuczciwszym śledztwie werdykt prokuratury będzie podejrzany o stronniczość. Osobiście bardzo szanuję Hannę Suchocką i nie mam najmniejszych wątpliwości, że zarzuty wobec niej formułowane są całkowicie bezzasadne. Rzecz w tym, by tych wątpliwości nie miał nikt w Polsce. Wielokrotnie dawaliśmy wyraz przeświadczeniu, że w polityce polskiej >>żona Cezara musi być poza podejrzeniem<<".

Suchocka od początku zaprzeczała, by cokolwiek wiedziała o bezprawnych działaniach UOP. Stanowisko ministra przyjęła. Parę miesięcy później, przymuszona zapytaniem poselskim, oświadczyła w Sejmie, że nadzór nad śledztwem z ramienia Ministerstwa Sprawiedliwości powierzyła prokuratorowi krajowemu Henrykowi Prackiemu.

Było jasne, że godząc się na objęcie funkcji ministra, Suchocka znajdzie się w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Po pierwsze, choćby nie wiem jak się starała, by śledztwo prowadzono obiektywnie, zawsze znajdą się ludzie podejrzliwi. W maju 1998 r. SLD zgłosiło wniosek o wotum nieufności dla Suchockiej za "powolne tempo" śledztwa. Sejm wniosek odrzucił. Ale równie łatwo można by sobie wyobrazić zarzut, że śledztwo prowadzone jest za szybko, bo to znaczy: powierzchownie, byle zbyć.

Gdyby śledztwo zostało w całości umorzone, podniesie się larum, że prokuratura ukręciła sprawie łeb, bo "wiadomo, komu na tym zależało". Gdyby umorzono zarzuty wobec Suchockiej, a postawiono je innym osobom, pani minister też narazi się na nieprzychylne komentarze.

Po wtóre, związała sobie ręce w sprawie merytorycznej oceny prokuratury warszawskiej i jej kierownictwa. Nikogo z szefów nie może awansować ani odwołać, choćby miała po temu pełne podstawy. Bo przecież każde posunięcie kadrowe Suchockiej w prokuraturze stołecznej będzie natychmiast wiązane z owym niefortunnym śledztwem.

Nie tylko w stolicy

W lipcu zeszłego roku ówczesny rzecznik prokuratury warszawskiej Ryszard Kuciński mówił, że śledztwo przekroczyło półmetek, ale może potrwać jeszcze kilka miesięcy. Informował, że wielu świadków przesłuchiwano po kilka razy. Trzykrotnie zeznawali Jerzy Konieczny i Jarosław Kaczyński.

Do dziś przesłuchano kilkadziesiąt osób. Rozpoczęto od polityków prawicy, którzy czują się pokrzywdzeni działaniami Urzędu - m.in. Adama Glapińskiego, Jana Parysa, braci Kaczyńskich. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że Jarosław Kaczyński brał też udział w konfrontacji z byłym oficerem SB, który wiosną 1993 r. miał go ostrzegać, iż UOP planuje prowokacje przeciw jego osobie.

Wszyscy przesłuchiwani, z którymi rozmawiałem, powtarzali, że musieli podpisać zobowiązanie o zachowaniu w całkowitej tajemnicy przebiegu i treści przesłuchania.

Przesłuchano byłych szefów MSW: Milczanowskiego i Siemiątkowskiego, szefów UOP: Jerzego Koniecznego, Gromosława Czempińskiego i Andrzeja Kapkowskiego, ministrów sprawiedliwości: Zbigniewa Dykę i Jana Piątkowskiego. Przesłuchany też został Stanisław Iwanicki - były zastępca prokuratora generalnego i ostatni szef Kancelarii Prezydenta Wałęsy, dziś szef sejmowej komisji sprawiedliwości.

Pod koniec 1997 r. oficerowie speczespołu Jana L. ujawnili prokuraturze nazwiska funkcjonariuszy z delegatur terenowych UOP, którzy wykonywali zadania zlecone przez centralę. - Warszawa domagała się, by operacyjnie rozpoznać spotkania niektórych polityków prawicy w terenie - powiedział mi jeden z oficerów speczespołu. - W szyfrogramach podawano miejsca i terminy spotkań. Zadaniem ludzi z delegatury było dostarczenie informacji, kto brał udział w spotkaniu, jaką rolę pełnił i, oczywiście, o czym mówiono. Najlepiej w rozpisaniu na osoby.

Prokuratorzy w innych województwach przesłuchali więc (w ramach pomocy prawnej) kilkunastu funkcjonariuszy UOP z delegatur terenowych.

17 września 1998 r. przesłuchano - jako jedną z ostatnich - Hannę Suchocką.

Z prokuratury docierają sygnały, że sprawa natrafia na różne przeszkody. Jedna z ostatnich (o czym pisała "Rzeczpospolita" z 18 lutego) polega na tym, że Jerzy Buzek nie zaakceptował wniosku Hanny Suchockiej o zwolnienie byłych szefów rządów III RP z obowiązku zachowania tajemnicy. Ekspremierzy mieli być przesłuchiwani, by wyjaśnić charakter kontaktów pomiędzy szefem Rady Ministrów a szefem UOP oraz odpowiedzieć na pytanie, jakiego rodzaju informacje służby specjalne przekazują rutynowo premierowi.

Zapytany o powody tej decyzji, Jerzy Buzek odpowiedział: - Przeprowadziłem szeroką analizę wniosku pani Suchockiej. Zrobiłem to na podstawie opinii, jaką przekazał mi minister Janusz Pałubicki, który z ramienia rządu nadzoruje dziś UOP. Opinia mówiła, że inni panowie premierzy nie mogą posiadać bezpośrednich informacji mających znaczenie dla tej sprawy lub mogących dostarczyć dodatkowego materiału. Uznałem więc, że przesłuchanie premierów jest niepotrzebne.

Prokuratura wciąż chciałaby przesłuchać Marzenę D. W szafie Jana L. znaleziono bowiem notatki, z których wynika, że oficerowie speczespołu spotykali się z nią "operacyjnie". W czasie spotkań Marzena D. dzieliła się swą wiedzą na temat cech psychologicznych niektórych polityków, udzielała informacji o ich planach politycznych i aspiracjach.

Wydawałoby się, że odnalezienie Marzeny D. nie powinno być trudne. W biurze prasowym Komendy Głównej Policji dowiedziałem się, że w połowie października 1998 r. prokuratura warszawska zwróciła się z prośbą o pomoc w ustaleniu miejsca jej pobytu. Ale autorką "Erotycznych immunitetów" interesuje się nie tylko prokuratura stołeczna. W styczniu 1995 r. skazano ją na dwa lata więzienia w zawieszeniu za wyłudzenie kredytów z BGŻ. Od czerwca 1997 r. jest ścigana listem gończym za uchylanie się od spłaty zasądzonych wówczas pieniędzy dla banku i grzywny sądowej.

Tymczasem w listopadzie zeszłego roku Marzena D. pokazała się na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jej obecność odnotowała nawet prasa; jakoś nie zauważyła jej policja.

Do umorzenia?

Śledztwo w sprawie inwigilacji prawicy ciągnie się już półtora roku. Jego akta liczą ponad 25 tomów. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że sprawę prowadzą dwaj stosunkowo młodzi prokuratorzy Jarosław Baniuk i Jacek Gutkowski. Na razie prokuratura nikomu nie postawiła zarzutu.

Być może trafnie przewidzieliśmy ("Gazeta" z 11 września '98), że śledztwo zostanie umorzone. Opieraliśmy się na analizie dwóch wybitnych znawców prawa karnego - prof. Mariana Filara z uniwersytetu w Toruniu i prof. Andrzeja Murzynowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Zdaniem obu uczonych przepisy nowego kodeksu karnego pozwalają sprawę umorzyć ze względu na przedawnienie.

Ich opinia spotkała się z natychmiastową reakcją prokuratury warszawskiej. Tego samego dnia rzecznik prokuratury oznajmił dla PAP, że niczego "nie można przesądzać". Zapewniał, że śledztwo toczy się pełną parą i nikt nie myśli o jego umorzeniu.

Tak było pół roku temu. Dziś mój rozmówca z Ministerstwa Sprawiedliwości, znający dobrze przebieg śledztwa, twierdzi, że w tej chwili ważą się losy postępowania. Decyzja powinna zapaść najdalej do końca marca. Jego zdaniem najprawdopodobniej będzie to decyzja o umorzeniu.

"Biała księga"

Jest oczywiste, że sprawa ta jest testem na wiarygodność prokuratury. I nie tylko. Jest także testem na wiarygodność polskiej demokracji. Prawo wyraźnie zabrania inwigilacji partii politycznych. Podejmowanie zaś przez służby specjalne działań operacyjnych wobec legalnie działających ugrupowań zakrawa po prostu na prowokację.

Jak jednak tę wiarygodność sprawdzić, jeśli opinia publiczna pozna jedynie lapidarny komunikat, że śledztwo w całości umorzono, lub dowie się, że postawiono zarzuty niektórym osobom, ale cała reszta - nawet uzasadnienie tych zarzutów - zostanie objęta klauzulą "ściśle tajne"?

- To nie będzie w żadnym stopniu ochrona interesów państwa, lecz jedynie ochrona interesów polityków, którzy dopuścili się przestępstw - powiedział mi Jarosław Kaczyński.

Na ujawnieniu wszystkich okoliczności tej kompromitującej afery najbardziej powinno zależeć Hannie Suchockiej. To przecież ona - jako premier - była politycznie i konstytucyjnie odpowiedzialna za działania służb specjalnych. I ona - jako minister sprawiedliwości - ma być gwarantem praworządności w państwie.

Jedynym zaś sposobem, aby Suchocka mogła swojej niewinności dowieść, byłoby opublikowanie "Białej księgi" tego śledztwa. Z taką inicjatywą winna wystąpić minister sprawiedliwości.

Oczywiście, pomysł ów napotka olbrzymi opór w Urzędzie Ochrony Państwa. Natychmiast usłyszymy nawoływania do "konieczności ochrony tajemnicy państwowej" i ostrzeżenia, że "metody pracy i techniki operacyjne" polskich służb specjalnych zostaną obnażone przed obcymi wywiadami. Te argumenty niewiele jednak znaczą, jeśli się zważy, że "Biała księga" w tzw. sprawie Oleksego ujawniła tajemnice, do których inwigilacja prawicy ma się tak, jak niewinne zabawy harcerzy do działań na polu wojny.