Czy w medycynie jest miejsce na szczęście i przypadek?

Medycyna, będąc dyscypliną naukową, nie dopuszcza przypadku jako czynnika wpływającego na przebieg choroby. Tymczasem, jak przekonuje dr Barron H. Lerner, szczęście odgrywa dużą rolę w medycynie. Albo się je ma, albo nie

Kilka lat temu jedna z moich pacjentek - otyła, chora na cukrzycę kobieta - domagała się operacji wymiany stawu kolanowego, chociaż lekarze odradzali jej ten zabieg jako zbyt niebezpieczny. Przeszła go bez problemu.

Wszyscy chwalili pod niebiosa chirurga i fizjoterapeutę (i słusznie), ale nikt nie wziął pod uwagę jeszcze jednego czynnika: szczęścia. Dlaczego lekarze i pacjenci tak niechętnie mówią o czymś, z czym medycyna ma do czynienia na co dzień?

Najbardziej prawdopodobną przyczyną lekceważenia szczęścia - i pecha - jest to, że na pierwszy rzut oka są one sprzeczne z naukowymi podstawami medycyny. Diagnozując i lecząc choroby, lekarze opierają się na najlepszej wiedzy naukowej, jaką posiedli. Stan zdrowia pacjentów odzwierciedla ich biegłość w tym zakresie.

Szczęście zostało wyklęte w epoce medycyny opartej na dowodach, zachęcającej lekarzy i pacjentów do zapoznawania się z najnowszymi odkryciami i podejmowania decyzji na tej podstawie. Dr Peter A. Ubel, internista z Uniwersytetu Michigan i autor książki "Jesteś silniejszy, niż Ci się wydaje", uważa, że pacjenci wolą wyjaśnienia dotyczące przyczyn ich choroby odwołujące się do biologii, a nie do ich złych genów czy pecha.

Nawet biorąc pod uwagę różnice w przebiegu poszczególnych chorób, na przykład raka, u różnych osób oraz różnice genetyczne powodujące odmienne reakcje na choroby i terapię u poszczególnych ludzi, postęp nauki nie może wyeliminować szczęścia jako istotnego czynnika w medycynie. Jak napisał brytyjski lekarz R. J. Epstein w "Quarterly Journal of Medicine", to przypadek sprawia, że choroba kończy się różnie u różnych pacjentów.

Pechowcy i szczęściarze

Oto przykłady. Około 1% białych mieszkańców Ameryki Północnej wykazuje bardzo dużą odporność na infekcję HIV, ponieważ w ich organizmie nie występuje pewien rodzaj białka. Szczęściarze. Około 5% nosicieli wirusa zapalenia wątroby typu B zapada na przewlekłe, aktywne zapalenie wątroby, które często ma poważne skutki. Pechowcy.

Zjawisko to można również zaobserwować u poszczególnych chorych. Gdy w 1996 r. u kolarza Lance'a Armstronga wykryto raka jądra, w całym organizmie, łącznie z mózgiem, miał już przerzuty. Lekarze dawali mu mniej niż 50% szans na przeżycie.

Jego wyzdrowienie można z pewnością przypisać chemioterapii, niemniej jednak inni chorzy na raka jądra umarli mimo zastosowania tego samego leczenia. Armstrong zrozumiał, że miał wielkie szczęście. Powiedział, że żyje głównie dzięki "ślepemu przypadkowi".

Inni jednak nie chcą mówić o szczęściu lub pechu. W wydanej niedawno książce "Rok magicznego myślenia" Joan Didion opisuje śmierć na zawał serca swojego męża, Johna Gregory'ego Dunne'a. Z uwagi na to, że od dawna chorował na serce, nie przypisała jego zgonu pechowi.

Wygląda jednak na to, że panu Dunne'owi zabrakło szczęścia, i to aż dwa razy. Po pierwsze, odziedziczył chorobę serca. Po drugie, zmarł na nią w wieku 71 lat, choć inni cierpiący na tę samą chorobę - miażdżycę naczyń wieńcowych - dożywają 80, a nawet 90 lat. Rzecz jasna, ci, którzy zmarli na serce w młodszym wieku niż pan Dunne, mieli jeszcze większego pecha.

Uczciwe przyznanie, że szczęście jest ważne, niesie ze sobą jeszcze jedną korzyść: eliminację tendencji do zgadywania i obwiniania pacjentów. Dzisiejsza medycyna kładzie wielki nacisk na modyfikację czynników ryzyka, nakłaniając pacjentów na przykład do przyjmowania leków przeciwcukrzycowych i zmniejszających poziom cholesterolu oraz zmiany diety.

Jednak zmniejszenie ryzyka nie oznacza jego całkowitej eliminacji. Nawet powszechnie uznane działania profilaktyczne, takie jak regularna mammografia u kobiet powyżej 50 roku życia czy przyjmowanie lekarstw na nadciśnienie, zmniejszają ryzyko zgonu najwyżej o 30%. Oznacza to, że wielu pacjentów pilnie wypełniających polecenia swoich lekarzy i tak umrze na raka piersi lub w wyniku powikłań związanych z nadciśnieniem, takich jak zawał czy udar. Są pechowcami.

Są też pacjenci uparcie lekceważący zalecenia lekarzy, a mimo to niecierpiący na żadne widoczne schorzenia. Słusznie się domyślacie: mają szczęście.

Nie oznacza to, że pacjenci powinni wróżyć sobie z gwiazd zamiast przyjmować leki. Jak dowodzą przypadki Lance'a Armstronga i mojej pacjentki z wymienionym kolanem, dobra opieka medyczna z pewnością zwiększa szanse wyzdrowienia. Ale nie daje gwarancji.

Nawet Joan Didion, która nie przyjęła do wiadomości roli pecha przy śmierci męża, zrozumiała, że zastanawianie się, co jeszcze mogła zrobić, by go uratować, po prostu nie ma sensu. Liczne interwencje lekarzy i tak przedłużyły mu życie. Gdy umarł w salonie, nic, co mogła zrobić, "nie przedłużyłoby mu życia nawet o dzień".

A moja pacjentka? Przez kilka miesięcy po operacji czuła się dobrze. Pewnego dnia, gdy była w szpitalu na rutynowym prześwietleniu, dostała zawału serca spowodowanego cukrzycą. Reanimacja się nie powiodła. Umarła. Wyczerpała swój limit szczęścia.

Dr Barron H. Lerner uczy medycyny i zdrowia publicznego na Uniwersytecie Columbia.

(C) 2006 The New York Times