Z wielu analiz amerykańskiego stanu ducha po 11 września zapamiętałem publikowany w "Gazecie" wywiad z publicystą nowojorskim Michaelem Walzerem, który krytycznie opisywał intelektualne rozterki Amerykanów: "Pierwsze reakcje na atak na WTC często charakteryzowała schadenfreude, z trudem ukrywana uciecha, że imperium wreszcie dostało za swoje. Wielu lewicowych intelektualistów żyje w Ameryce niczym przybysze z innej planety - pisał Walzer. - Nie chcą utożsamiać się ze współobywatelami, a wszelką oznakę patriotyzmu uważają za politycznie niepoprawną. Dlatego tak trudno było im zareagować emocjonalnie na atak 11 września lub wziąć udział w późniejszych manifestacjach solidarności". Dla tej kategorii umysłów pojęcie "islamofaszyzm" (ostatnio użyte w Warszawie przez Salmana Rushdiego) brzmi rasistowsko, natomiast jako akt intelektualnej odwagi jest traktowana opinia Noama Chomsky'ego, że "największym państwem terrorystycznym są dziś Stany Zjednoczone", i że "USA lekkomyślnie popełniają ludobójstwo w każdej sekundzie".
Oliver Stone zrobił film wbrew tego rodzaju opiniom i to jest imponujące. Niezależnie od swoich artystycznych potknięć ten film ma kilka wad nieznośnych z punktu widzenia politycznej poprawności. Byłem świadkiem, jak wybuczano go na festiwalu w Wenecji, choć niejeden konkursowy kicz przyjmowano łaskawie. Że tak musiało być, zrozumiałem po przeczytaniu komentarza włoskiej krytyczki: "Trudno dziś pochylać nad tamtą katastrofą, nie myśląc o tym, że Amerykanie zrównoważyli jej zło innym złem, które wyrządzili sami".
Rzeczywiście, film Stone'a w najmniejszym stopniu nie relatywizuje zbrodni, co akurat jest wartością. Jego podstawową "wadę" w oczach wielu widzów stanowi to, że jest tak bardzo wewnętrznie amerykański. Nie ma w nim mowy o reszcie świata - cały czas pozostajemy w Ameryce.
Stosunek amerykańskiego kina do wojny łączył się często - jak choćby w "Plutonie" i "Urodzonym 4 lipca" samego Stone'a - z wyrzutami sumienia. W "WTC" nie ma śladu poczucia winy Zachodu - po prostu dlatego, że nie mają go bohaterowie. Ta oparta na faktach opowieść o niewinnym męczeństwie i ocaleniu ma dwóch bohaterów, nowojorskich policjantów - Willa Jimeno (Michael Pena) i Johna McLoughlina (Nicolas Cage). 11 września poszli na akcję ratować ofiary pożaru. Zasypani, spędzili pod zgliszczami World Trade Center kilkadziesiąt godzin. Uznani za zmarłych, zostali dzięki gorliwości pewnego sierżanta wydobyci spod monstrualnych ruin niczym z grobu - a więc jakby wskrzeszeni. Symbolika chrześcijańska jest tutaj ewidentna, chwilami bardzo dosłowna, jak w wizji Jimena. Pogrążony w malignie policjant wpatruje się w trójkącik światła przekształcający się stopniowo w postać Chrystusa, który podaje mu butelkę wody mineralnej. Taką samą butelkę poda mu potem ratownik. W podobny sposób Jezus (tyle że niewidoczny na ekranie) poił wodą Ben Hura w dawnym filmie Wylera.
Al Kaida uderzyła w wieże WTC będące symbolem globalizmu i handlu światowego. Uderzyli w "amerykańskiego diabła", w imperium zniewolone przez "boga mamony", jak głosił ben Laden. Stone przeciwstawił terrorystycznemu szaleństwu postacie dwóch zwykłych policjantów. Oni również są ludźmi wierzącymi, ale pozbawionymi fanatyzmu i nienawiści. Jedyna padająca w filmie kwestia odnosząca się do napastników, to krótkie "bastards!" rzucone na widok płonącej wieży.
Ten film jest zrobiony z punktu widzenia ludzi, dla których Nowy Jork jest nie tylko środkiem świata, ale wręcz całym światem. Nie przypadkiem wyliczane na wstępie nazwiska policjantów reprezentują wszelkie narodowości: Jimeno, Polanicki, Washington, Stolzman, Peruzzi, McLoughlin. W momencie ataku, który oglądamy z perspektywy przechodnia, kamera nagle unosi się i ogarnia Manhattan z perspektywy satelitarnej, kosmicznej. W najprostszy sposób zostaje pokazane, że atak na Nowy Jork to atak na świat.
Stone, reżyser nierówny, o krętej i niezależnej drodze twórczej, kapryśny w swoich ideowych sympatiach, niemieszczący się w europejskich kategoriach prawicy-lewicy ani w amerykańskim podziale na liberałów i konserwatystów, jeszcze niedawno budził festiwalową sensację wywiadem z Fidelem Castro. I tak jak tam był lojalny wobec rozmówcy, w "WTC" również zachował punkt widzenia swoich nowojorskich bohaterów. Zrobił film jakby na ich zamówienie, będący pochwałą rodziny, religii, solidarności, patriotyzmu.
Tyle widzieliśmy katastroficznych amerykańskich obrazów - wizji Armageddonu, końca świata, inwazji kosmitów, radzieckich atomowych bombardowań - a tu po raz pierwszy w kinie oglądam Amerykę przedstawioną jako ofiarę, która zresztą nie domaga się litości, przeciwnie, mówi: damy sobie radę. 11 września porównywano z atakiem na Pearl Harbor, ale filmowe obrazy tamtej klęski miały zawsze w tle przyszłe zwycięstwo. Dziś Ameryka nie ma przed sobą wyraźnej perspektywy zwycięstwa. Jest osamotniona. Niechętny odbiór filmu Stone'a - nie do końca udanego, ale na pewno niebędącego porażką - potwierdza to amerykańskie osamotnienie.
Jeśli wybaczam reżyserowi nawet ten moment, przy którym aż syczała publiczność wenecka: staroświecko upozowanego na bohatera sierżanta ochotnika (również postać autentyczna), który zaprzysięga w kościele walkę i wyrusza na pomoc zasypanym - to dlatego, że sam nie do końca wiem, jakiego filmu o 11 września bym oczekiwał. W każdym razie zdecydowanie wolę Stone'a niż "11'09'01" - antyamerykańską składankę, gdzie skorzystano z okazji, by wystawić USA rachunki krzywd i obwinić je o wszelkie zło na świecie.
Stworzenie amerykańskiego bohatera jest dziś zadaniem karkołomnym - już dawno pożarli go "urodzeni mordercy". "WTC" jest głosem idącym z wnętrza Ameryki, której mit stracił swój uniwersalny charakter. Jest to filmowa próba odbudowy mitu - do pewnego momentu porywająca, później, niestety, prowadząca w stronę okolicznościowego banału. Najtrudniejszy problem, z jakim musiał się uporać reżyser, to kontrast ludzkiej, przyziemnej perspektywy i monumentalizmu katastrofy. W szybkiej, migawkowej ekspozycji ukazującej poranek 11 września udało się połączyć zdjęcia archiwalne i trikowe, dokument i inscenizację, osiągając silne wrażenie prawdopodobieństwa. Zostajemy postawieni w sytuacji przypadkowych widzów, którzy nie nadążają za wydarzeniami, nie umieją ich ogarnąć, zostają przez nie pochłonięci, a w końcu - dosłownie - świat wali im się na głowę.
Kiedy w środkowej partii filmu Jimeno i McLoughlin leżą przywaleni betonem, na ekranie tworzy się iluzja wielkiej przestrzeni. Ciąży nad nimi gigantyczna ruina stupiętrowego gmachu. I tam, wśród bebechów WTC, rodzi się prawdziwy temat filmu, stary jak kino, jak wszelkie historie o rozbitkach nietracących nadziei i czekających na ratunek. Rozmowy dwóch unieruchomionych ludzi, wzajemne dodawanie sobie przez nich otuchy, ich monologi i majaczenia, rozmowy w myślach z najbliższymi, ich modlitwy i przypominane sobie szlagiery - wszystko to odbudowuje tkankę życia. Szkoda tylko, że nadmiar kinowych atrakcji - wizji, retrospekcji, akcji równoległych - nie pozwala wybrzmieć tej prostej i w gruncie rzeczy kameralnej historii, kierując ją niepotrzebnie w stronę przygodowego kina akcji, to znów w stronę symboliczno-monumentalną, patriotyczno-banalną.
Tymczasem prawdziwy temat "WTC" to zderzenie ludzkiego z nieludzkim. Fanatycy chcieli zaatakować system, dla symbolu poświęcili tysiące niewinnych ofiar. Tej monumentalnej zbrodni zostaje przeciwstawiona akcja ratunkowa odbywająca się wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa, na przekór apokaliptycznej scenerii - uwieńczona cudownym ocaleniem, powrotem do życia, do normalności, do domu.