- Gdybyśmy dziś wchodzili do systemu ERM II, czyli poczekalni przed euro, to już za rok nasz koszt obsługi zadłużenia byłby rocznie o 3 mld zł mniejszy, a za dwa lata o 5 mld zł - mówił we wtorek Ryszard Petru, główny ekonomista Banku BPH, na konferencji zorganizowanej przez agencję Reuters. Inwestorzy kupujący nasze obligacje, doceniając wysiłek w reformowaniu finansów publicznych, żądaliby mniejszych premii za ryzyko.
Resort finansów twierdzi jednak, że deklarowanie daty rezygnacji ze złotego jest niepożądane, gdyż istnieje ryzyko, że moglibyśmy nie wypełnić tego zobowiązania. - Bardzo prosto jest mówić, jak łatwo wypełnić kryteria z Maastricht. Żeby jednak redukować wydatki budżetowe, potrzebna jest wola polityczna i pewność, że nie wywrócimy gospodarki do góry nogami, zbytnio koncentrując te cięcia - odpowiadał wiceminister finansów Piotr Soroczyński. Już wcześniej minister finansów Stanisław Kluza (obecnie szef KNF) podawał przykład Węgier jako kraju, który datę wyznaczył, a potem musiał się z tej deklaracji wycofać. - Tylko że to nie problem w podawaniu daty, ale w wypełnieniu zobowiązań z tym związanych. To tak jakby ktoś ustalał godzinę, ale notorycznie spóźniał się na spotkania. Nie chodzi o to, by przestać się spotykać, ale żeby w końcu przychodzić na czas - odpiera te argumenty Petru.
Ekonomiści próbowali nakłonić decydentów, by podali datę, niekoniecznie bardzo ambitną. - Będzie to bowiem działać dyscyplinująco na rząd i polityków oraz sprzyjać długofalowej polityce gospodarczej. Bo u nas planuje się na rok do przodu - wyjaśnia Katarzyna Zajdel-Kurowska, główna ekonomistka Citibanku Handlowego.
Jednak zdaniem Soroczyńskiego bardziej odległa data też mogłaby zostać uznana za mało wiarygodną i efekt byłby ten sam. - Poza tym nie chcemy określeniem daty stawiać ludzi przed faktem dokonanym. Chcemy, by mogli na spokojnie rozważyć te kwestie - wyjaśnił, dodając, że liczy na wzrost poparcia dla członkostwa w Eurolandzie.
Adam Czyżewski, dyrektor departamentu analiz makroekonomicznych w NBP, przypomniał, że w ciągu ostatniego roku to poparcie istotnie wzrosło. Według badań Komisji Europejskiej w kwietniu tego roku za przyjęciem euro w Polsce opowiadało się 50 proc. Polaków, podczas gdy we wrześniu 2005 r. odsetek ten wynosił 34 proc. Warto zauważyć, że podczas gdy poparcie dla wspólnej waluty wzrosło niemal we wszystkich nowych krajach członkowskich, to odsetek zadowolonych Polaków był jednym z najwyższych. Najmniej zwolenników zanotowano w państwach nadbałtyckich.
Z badań KE wynika, że Polacy coraz mniej obawiają się wzrostu cen po zastąpieniu złotego przez euro, a to główny argument rządzących polityków przeciw wprowadzaniu wspólnej waluty. Za to coraz więcej z nas uważa, że euro pomoże w utrzymaniu stabilnych cen.
Piotr Soroczyński powiedział, że będziemy się starać wypełnić kryteria z Maastricht w 2009 roku, wówczas przyjęcie euro byłoby możliwe w 2012 r. 2013 uznał za datę "późną".