Teatr cieni w twierdzy sztuki

Od dzisiaj w paryskim w Centrum Pompidou wystawa wybitnego polskiego rzeźbiarza, filmowca i performera. Paweł Althamer na wystawę zaprosił jeszcze kilkanaście osób z Francji.

Dorota Jarecka: W Twojej wystawie "Au Centre Pompidou", czyli "W Centrum Pompidou", bierze udział jeszcze jedenastu młodych artystów mieszkających we Francji. Wcześniej razem byliście na wspólnych warsztatach w Polsce i we Francji. Skąd ten pomysł?

Paweł Althamer: Najpierw chciałem przez budynek Centrum Pompidou przepuścić wielką rurę. Centrum składa się z rur, jego konstrukcja nawiązuje do architektury elektrowni czy rafinerii. W środku byłby korytarz, do którego wchodziłoby się z zewnątrz, płacąc normalnie za bilet. Przechodziłoby się rurą przez środek budynku i wychodziło z drugiej strony. Miałem kilka spotkań: z ochroną, strażakami, kuratorami, wszyscy po kolei odpowiadali: nie. Centrum Pompidou pilnowane jest tak dobrze jak Pentagon.

Ale może dobrze się stało, bo powstał projekt, który nie odnosi się do dyskusji artysty z instytucją, już być może nudnej. Zrobiłem wystawę młodym ludziom, którzy we Francji studiują, całkiem grzeczną wystawę młodego pokolenia.

Czyja to jest wystawa - Twoja czy ich?

- Wspólna. Nazwiska są wydrukowane na zaproszeniu w kolejności alfabetycznej tą samą czcionką, przede mną jest Ziad Antar z Libanu.

Jaki jest w tym sens?

- To są ludzie, którzy aspirują do tego, by w takiej galerii wystawiać, i ja im to umożliwiam. Dziś w sztuce panuje model gwiazdorski. Są wielcy artyści wykreowani przez galerie i wystawiani przez wielkie muzea i są mniej znani artyści, którzy chcą się do nich zbliżyć. W środowisku nie ma integracji, tylko osobność, samotność i konkurencja między jednostkami. Mój projekt nawiązuje do zjawiska bohemy w znaczeniu, które się dzisiaj zatarło. Nie chodzi mi o zbiorowisko snobów, którzy snują się po Paryżu w czarnych kapeluszach, o niedostępną enklawę, ale o grupę przyjaciół, którzy są ze sobą zżyci i nawzajem sobie pomagają. Znamy to z przekazów o impresjonistach czy bohemie czasów Picassa. Ta tradycja we Francji była kiedyś żywa, a teraz jej nie ma.

Jak postanowiłeś to zmienić?

- Przez stworzenie warunków nie rywalizacji, ale przygody, która ich połączy. Na tym polegała nauka w pracowni mojego profesora Grzegorza Kowalskiego w warszawskiej ASP. Najważniejsze było poczucie solidarności i kontakt z innym człowiekiem. To dla mnie ciągle największa wartość. Zakładam, że warto podjąć wysiłek komunikacji swoich idei, i sprawdzam, czy są dla kogoś innego zrozumiałe. Pomyślałem, że pokażę im miejsce, w którym się doskonale czuję, wieś Płochocinek koło Grudziądza. Spędziliśmy tam dwa tygodnie. Nie chciałem ich nauczać, tylko pozwolić im wejść w interakcje z otoczeniem. Chciałem, by sami doszli do tego, że w sztuce nie jest najważniejsze robienie wystaw i wieszanie obrazów w galeriach. To wypadło świetnie, oni się wciągnęli, zrozumieli, o co chodzi. Nawiązali kontakt z mieszkańcami wsi, poznawali miejsce, w którym się znaleźli, i starali się opowiedzieć coś o sobie.

Na koniec warsztatów zaproponowałem ćwiczenie szamańskie. Polega na tym, że wykopujesz sobie grób, włazisz do niego i spędzasz w nim noc. Miewa się wtedy sny, niesamowite wizje. Koki Tanaka z Japonii bardzo to przeżył. Powiedział mi po tym, że przestał interesować się sztuką.

Co pokazujecie w Centrum Pompidou?

- Film nakręcony w konwencji teatru cieni. Każdy z jedenastu uczestników warsztatu zrobił krótki epizod. Powstał z nich 20-minutowy blok. Np. Kapwani Kiwanga z Kanady namówiła miejscowych w Płochocinku, by podzielili się z nią jajkiem. Akurat była Wielkanoc. Przyszli, ona to sfilmowała. Proste czyste gesty zostały przetransponowane na teatr cieni.

Nasze warsztaty w Paryżu odbywały się w dzielnicy, gdzie mieszka i pracuje dużo emigrantów. Adam Vackar z Czech sfilmował robotników budowlanych w konwencji teatru cieni. Namówił ich, żeby wzięli udział w filmie, ale nie odgrywając czegoś teatralnie, tylko pracując naprawdę.

Dlaczego akurat ta technika?

- Bo jest uniwersalna. Pochodzi z Azji, ale znamy ją też z dzieciństwa, kiedy się puszczało rzutnikiem na ścianę światło. Jest najbogatsza, jeśli chodzi o rozpiętość środków, i najprostsza w realizacji, co jest istotne w Centrum Pompidou, które jest bardziej przystosowane do wystaw w rodzaju "przeglądu twórczości" niż do niekonwencjonalnych działań. Kiedy w CSW nie mogę znaleźć drutu, przychodzę z własnym. Tutaj nikt mnie z czymś takim przez drzwi nie wpuści.

Źródłem Centrum Pompidou jest koncepcja, która mówi o elastyczności, o nastawieniu na sam proces powstawania sztuki. Jednak to założenie obróciło się w swoje przeciwieństwo. Centrum zamieniło się w maszynę, która boryka się ze swoim własnym ciężarem i której jej własne części nie pozwalają dobrze funkcjonować. Czyli najważniejsze jest to, żeby drzwi się prawidłowo otwierały i by nikt nieuprawniony nie wszedł do środka. Nic nie może naruszać istniejącego porządku i norm. To zjawisko dotyczy całego świata. Instytucje sztuki stają się dziś obwarowanymi twierdzami.

To może nie warto ich forsować?

- To dobra konkluzja. Nie warto. Warto przebijać opór rzeczywisty, wchodzić w miejsca z natury do sztuki nieprzystosowane. Wielu zresztą to robi, wybiera miejsca dzikie, wsie, dworce i peryferia. Wszędzie można uruchomić proces wyobraźni.

"Au Centre Pompidou", Centrum Pompidou w Paryżu, od 13 września do 27 listopada, udział biorą: Ziad Antar, Paweł Althamer, Céline Ahond, Liliana Basarab, Veceslav Druta, Adriana Garc~a Galán, Kapwani Kiwanga, Élise Mougin,Vincent Olinet, Émilie Pitoiset, Koki Tanaka, Adam Vackar, kuratorzy: Christine Macel, Joanna Mytkowska