Rosyjska Flota Północna oraz niezależne ośrodki potwierdzają, że nie doszło do radioaktywnych wycieków. Zdaniem wojskowych przyczyną pożaru na okręcie "Daniił Moskowskij" było spięcie elektryczne. Okręt stał na redzie na północ od półwyspu Rybaczij na morzu Barentsa.
Eksperci zapewniają, że ogień wybuchł w części oddalonej od reaktora i został szybko ugaszony dzięki "niezawodnemu systemowi przeciwpożarowemu". Automatycznie miał się też wygasić reaktor atomowy, a dwaj marynarze zginęli wskutek zaczadzenia dymem, a nie od poparzeń. Armia przekonuje, że "Daniił Moskowskij", który cywile znali dotychczas tylko z szeroko opisywanej wyprawy pod biegun północny w latach 90., może być w pełni sprawny już w przyszłym tygodniu.
Ale nawet dowódca marynarki admirał Władimir Masorin nie krył niepokoju z powodu starzejących się instalacji na okrętach podwodnych. - Wydaje się, że znów zawiódł nas sprzęt, a nie ludzie. "Daniił" ma już 16 lat i nadaje się do generalnego remontu - tłumaczył adm. Masorin. Podkreślał, że zaniedbania nie dotyczą instalacji związanych z napędem atomowym.
Od czasu katastrofy "Kurska", w którym w 2000 r. zostało pogrzebanych 118 marynarzy, aż cztery razy dochodziło do awarii na rosyjskich okrętach atomowych. Przemilczenia i kłamstwa reprezentantów armii i władz w czasie akcji ratunkowej "Kurska" powodują, że Rosjanie nie dowierzają informacjom marynarki wojennej. A na wiadomości o awariach nierzadko reagują paniką.
- Mimo śmierci dwóch młodych ludzi można powiedzieć, że ostatnia awaria skończyła się szczęśliwie. Mogło być gorzej. Pytanie tylko, czy rosyjskie okręty atomowe powinny jeszcze pływać. Bez kapitalnych remontów to kuszenie losu - mówił wczoraj Aleksander Nikitin, inżynier ds. technologii nuklearnych, który obecnie współpracuje m.in. z rosyjskim Greenpeace.