Świat się zmienił od 1984 roku, kiedy Elton John, śpiewając w gdańskiej hali Olivii, kazał wysłać swój samochód po Lecha Wałęsę. Muzyk zdążył wyjść za mąż, Wałęsa "wziął rozwód" z "Solidarnością", lecz chęć walki o sprawiedliwszy świat pozostała w obu świeża jak Eltonowskie evergreeny.
Być może inspirowany widokiem z okna Grand Hotelu na szary Bałtyk Elton John zaczął swój koncert niczym stary nudziarz - od melancholijnych, rozwlekłych ballad (np. "Believe") z niekończącymi się popisami fortepianowymi. Operatorzy TVN dostroili się do gwiazdora, pokazując dalekie ujęcia sceny zza "nastrojowych" drzew rosnących wokół Opery Leśnej. Było smętnie, jesiennie i aż nazbyt romantycznie.
Na szczęście w drugiej części koncertu Elton John ożył. Być może za sprawą gustownych fioletowych okularów dostrzegł, że świat nie jest taki smutny, i uderzył w klawisze niczym za dawnych, szalonych lat, kiedy na scenie przebierał się za francuskiego markiza czy Kaczora Donalda. Skostniała publiczność też nagle zmartwychwstała, szalejąc do takich przebojów, jak "Crockodile Rock" czy "I'm Still Standing".
Kiedy wydawało się, że już nic nie może mocniej podgrzać temperatury koncertu, na scenie pojawił się doskonały showman Lech Wałęsa. Opowiedział o jeździe limuzyną Eltona w 1984 roku i frajdzie, jaką dał mu wtedy Eltonowski koncert. - Gnębili nas strasznie i byliśmy w dołku, ale twój przyjazd dał nam wiatru w żagle - dziękował muzykowi, wręczając mu Złotego Słowika za całokształt twórczości.
John natomiast, niczym w 1984 roku, po raz kolejny zaapelował o poszanowanie w Polsce praw człowieka. - Jestem tylko zwykłym dostarczycielem rozrywki mającym nadzieję, że na czas mojego koncertu ludzie zapomną o kłopotach. Ale jestem też gejem. I słyszałem o aktach przemocy spotykających gejów w Polsce. Zostawcie gejów w spokoju. Oni nie chcą nikomu szkodzić. Im chodzi tylko o miłość - prosił John w nietłumaczonym przez nikogo apelu, za który i tak dostał owację.
W sobotę przed Eltonem wystąpiła zmysłowa Katie Melua, która swoją delikatnością potrafi ukoić nerwicę każdego słuchacza i widza.
Już pierwszego dnia, w piątek, TVN pokazał, że chce zmienić imprezę - z muzycznego tabloidu w wydarzenie poważne. Najlepiej tę metamorfozę obrazował zdobywca Słowika Publiczności Stachursky. Dotąd znany z image'u dresowo-dżinsowego tym razem wystąpił w garniturze i pod krawatem. Nie czuł się w nich naturalnie i sam chyba był zaskoczony swoją przemianą. Ale jego ballada "Z każdym twym oddechem" była więcej niż znośna i kto wie, czy Stachursky nie zostanie uznany za swojaka przez tych, którzy na co dzień chodzą w garniturach, ale dotąd nie słuchali tego dyskotekowego wykonawcy.
Sopot Festival próbował w tym roku udowodnić, że stać go na coś więcej niż starcie gigantek kiczu - Mandaryny i Dody. Polskie propozycje - od Mezo po The Jet Set - o dziwo nadawaly się do słuchania, a gwiazdy zagraniczne, które wystąpiły w konkursie o Bursztynowego Słowika, były niespodziewanie klasowe. Tyczy się to zwłaszcza łotewskiego zespołu Brainstorm i laureata piątkowego konkursu - angielskiego Mattafix (przebój "Big City Life").
Co nie znaczy, że piątkowy konkurs - w przeciwieństwie do sobotniej gali - dało się oglądać. Wręcz przeciwnie. Koncert nie miał żadnej dramaturgii, bo każdy występ przerywany był wielominutowymi "obradami jury", namawianiem do wysłania konkursowego SMS-a oraz długaśnym blokiem reklamowym. Z ust jurorów padały mądrości w stylu "dziewczyny z Vanilla Ninja są bardzo atrakcyjne wizualnie, co jest bardzo ważne w robieniu kariery". Bardzo atrakcyjna wizualnie gospodyni wieczoru Magda Mołek zwracała uwagę na "zaangażowane społecznie" słowa piosenki zespołu Mattafix, a siedząca w jury Helena Vondraekova chwaliła koncert: - To wielka show!
Sama Vondraekova miała szansę, żeby "ta show" była jeszcze większa, kiedy w niedzielny wieczór wystąpiła u boku m.in. Demisa Roussosa, Drupiego i Maryli Rodowicz na koncercie wspominkowym. Na koniec zagrali giganci, czyli zespół Budka Suflera, laureaci kolejnego Złotego Słowika za całokształt.