"Był lekarzem. Naziści z Einsatzgruppe wydelegowali go, bo wiedzieli, że ludzie mu ufają. 12 października 1941 r. kazał spędzić wszystkich Żydów z miasteczka. Związali im ręce i zabrali na plac, gdzie już zgromadzili się ich sąsiedzi. Doktor Stańczyk poniósł rękę. Zastrzelili wszystkich. (...) Padali jak kłosy pszenicy przed żniwiarzem".
To nie jest fragment książki Jana Tomasza Grossa, ale cytat z dramatu "Goodness" ("Dobroć") kanadyjskiego dramatopisarza Michaela Redhilla, którą Teatr Volcano z Toronto pokazał na festiwalu Fringe w Edynburgu. To pierwsza anglojęzyczna sztuka teatralna, która nawiązuje do tragedii Jedwabnego, gdzie polscy sąsiedzi inspirowani przez nazistów zamordowali kilkuset miejscowych Żydów.
W dramacie Redhilla mowa jest nie o Jedwabnem, ale o jakimś miasteczku, skąd wywodzi się rodzina narratora, żydowskiego pisarza z Kanady. Michael pogrążony w depresji po odejściu żony jedzie do Polski, aby szukać prawdy o masakrze sprzed 60 lat, w której zginęli jego dziadkowie. Niczego jednak się nie dowiaduje, ludzie nie chcą mówić. - Myślisz, że naziści przyszli do Polski tylko po to, żeby utrudnić życie Żydom? Mieliśmy Ruskich z jednej strony, Niemców z drugiej, a ty przyjeżdżasz do Polski szukać złych ludzi! - słyszy od jednego z mieszkańców miasteczka.
Dopiero w drodze do domu, podczas przesiadki w Londynie, poznaje kobietę, która coś wie o tragedii. To ona opowiada mu o doktorze Stańczyku odpowiedzialnym za śmierć jego rodziny. Okazuje się, że przeżył wojnę, szczęśliwie się ożenił, miał piątkę dzieci i dożył późnej starości.
Redhill stawia pytanie o to, co sprawia, że dobrzy ludzie czynią zło. Stawia je nie tylko w kontekście Jedwabnego, ale wszystkich tragedii, jakie miały miejsce w XX wieku. Ich symbolem w przedstawieniu są śpiewane przez aktorów ludowe pieśni ze wszystkich stron świata: z Macedonii, Ukrainy, Izraela, Węgier, Zimbabwe i Afryki Centralnej. Brzmią jak wielki, wielojęzyczny lament po XX wieku.
Polski wątek w tym tragicznym chórze jest tylko epizodem. Główna część historii dotyczy ludobójstwa w afrykańskim kraju przypominającym Ruandę. Kobieta, którą narrator spotyka w Londynie, nosi w sobie prawdę również o tej tragedii. Chociaż Polskę od Ruandy dzieli wszystko, to jednak mechanizm sąsiedzkiej nienawiści jest podobny.
"Nigdy nie będziesz w stanie rozpoznać różnicy między naszymi plemionami. Tak samo wyglądaliśmy, nasze religie były podobne, mówiliśmy w tym samym języku. Dlaczego była między nami nienawiść? Dlatego, że ich chleb był na drożdżach, a nasz na zakwasie? Dlatego, że nasze pieśni brzmiały jak ich, ale z innymi słowami?" - pyta retorycznie kobieta.
Drugim wątkiem sztuki jest kwestia moralnej odpowiedzialności. Na przykładzie Mathiasa Todda, polityka odpowiedzialnego za masakry w wyimaginowanym afrykańskim kraju, Redhill pokazuje bezsilność zarówno międzynarodowych instytucji, jak i pojedynczych ludzi w wymierzaniu sprawiedliwości. Todd po 30 latach ma stanąć przed sądem, jednak brakuje dowodów na jego bezpośredni udział w ludobójstwie. Jego odpowiedzialność ma charakter polityczny. Władze próbują więc go osądzić za pojedynczą zbrodnię - w przeszłości zabił swoją kochankę. Ale i ten czyn ujdzie mu na sucho, ponieważ choruje na alzheimera. Czy w tej sytuacji ofiary mają prawo wymierzyć sprawiedliwość same? Czy mają upodobnić się do swych prześladowców? Oto dylemat, przed którym stają bohaterowie sztuki - oskarżyciel i strażniczka pilnująca Todda w więzieniu.
Wartość dramatu Michaela Redhilla polega na tym, że nie dokumentuje pojedynczego przypadku, pokazuje cały złożony problem rozliczeń z historią. W postać Todda autor wpisał wszystkich przywódców XX wieku, których choroba i wiek uratowały od odpowiedzialności: od Pinocheta, przez Honeckera po Miloszevicia. Czy to, że cierpieli, pozwala w nich dostrzec ludzi?
Todd to zarazem metafora dzisiejszej zbiorowej pamięci o zbrodniach, która tak jak bohater cierpi na alzheimera.
Pisał o tym cytowany w programie Milan Kundera: "Krwawa masakra w Bangladeszu przykryła pamięć o rosyjskiej inwazji na Czechosłowację, zabójstwo prezydenta Allende utopiło jęki po Bangladeszu, wojna na pustyni Synaj sprawiła, że ludzie zapomnieli o Allende, masakra w Kambodży sprawiła, że zapomnieli o Synaju, i tak dalej, i tak dalej, aż ostatecznie wszyscy zapomną wszystko".
Jest coś symbolicznego w tym, że tematykę pamięci o ludobójstwie podejmuje teatr z Kanady, w której XX wiek upłynął bez wstrząsów. W Polsce dotąd nie powstała sztuka o tragedii Jedwabnego, kilku autorów przymierza się dopiero do jej napisania. Nie powstała także adaptacja reporterskiej książki Anny Bikont "My z Jedwabnego", choć ta dramatyczna opowieść o poszukiwaniu prawdy o wydarzeniach sprzed 60 lat jest niemal gotowym scenariuszem. Być może trzeba czasu i dystansu, aby polski teatr zajął się wreszcie tą tematyką. Na razie mamy sztukę z Kanady.