Jak co roku mam na wychowaniu bociany. Można o nich powiedzieć, że zostały wyrzucone z gniazda. Choć tak naprawdę z tym wyrzucaniem to nie jest tak do końca, jak nam, ludziom, by się wydawało. Owszem, gdy pisklęta są małe, dorosłe ptaki potrafią wyrzucić słabsze lub chorowite młode. Jednak gdy boćki w gnieździe są podrośnięte, do wyrzucania przez rodziców już raczej nie dochodzi. A to, że ptak ląduje za gniazdem, nie jest wynikiem jakiejś selekcji, ale przypadku. Często jest to nieostrożność ze strony młodego, który staje zbyt blisko krawędzi. Albo wypada, bo doszło do przepychanki między rodzeństwem przy jedzeniu, albo po prostu próbował podlatywać przy zbyt silnym wietrze.
Takie ptaki trafiają właśnie do mnie, a ja je wsadzam do sztucznych gniazd, daję im jednodniowe kurczęta, myszy i rybę. One jedzą jak szalone i rosną w oczach. No i zwykle w pierwszej połowie sierpnia radzą już sobie na tyle dobrze, by sobie polecieć. Tak też było w tym roku. Na sztucznych gniazdach miałem aż sześć boćków. Przy czym dwa nie wypadły, ale zostały wyjęte z gniazda przez straż pożarną.
Stało się tak dlatego, że ich rodzice gdzieś zaginęli. Gdy przez cztery dni dorosłe ptaki nie przylatywały do młodych, a te przestały wyglądać z gniazda, ludzie z okolicy zadzwonili po straż. I słusznie zrobili - gdy ptaki przywieziono do mnie, były ledwo żywe: chude, odwodnione i zaatakowane przez pasożyty. Pomyślałem jednak, że to nic i że zarówno większy, jak i mniejszy bociek szybko odzyskają kondycję na myszach, kurczakach i rybach.
Większy jako pierwszy zaczął latać i szło mu całkiem nieźle. Wprawił mnie w zdumienie, gdy przyłapałem go na tym, że nocuje w gnieździe razem z dzikimi bocianami z naszej wsi. Zresztą właśnie z tą dwójką wychowanych przez prawdziwych bocianich rodziców zabrał się do Afryki.
Drugi młody bardzo długo nie latał. Pozostałe boćki siadywały już na dachu stodoły i patrzyły na niego z góry, a on nic. Nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wiedziałem, że w końcu poleci. No i rzeczywiście pewnego dnia wystartował. Piękny był to lot. Następnego dnia znów powtórzył powietrzną wycieczkę, ale lot nie był już taki płynny. Zresztą dostrzegłem szybko tego przyczynę. Kilka lotek drugorzędowych złamało się w połowie. Kolejny dzień przyniósł klęskę. Start ze sztucznego gniazda zakończył się wyrżnięciem w płot. Młody nie mógł nabrać wysokości.
Złapałem go i obejrzałem skrzydła. Na pierwszy rzut oka nic złego się nie działo poza kolejnymi złamanymi lotkami. Jednak gdy przyjrzałem się lepiej, okazało się, że wszystkie lotki mają coś w rodzaju zgrubienia w połowie. A to oznaczało, że pod naporem powietrza wcześniej czy później połamią się jak zapałki. Z takimi piórami nie ma co marzyć o locie do Afryki.
Te zgrubienia były efektem głodu z dzieciństwa. Młody bociek nie zdołał nawet przy mojej pomocy odrobić zaniedbań. Mam tylko nadzieję, że gdy przezimuje w zoo i się wypierzy, czyli wymieni upierzenie, będzie mógł polecieć w przyszłym roku.
A tak swoją drogą, ten rok okazał się zły nie tylko dla niego. Zimna wiosna i suche lato sprawiły, że wiele boćków bardzo późno opuściło gniazda i w nie najlepszej kondycji ruszyło na wędrówkę do swoich zimowisk.