W miniony czwartek, osiem minut po drugiej w nocy, w rudzkiej kopalni doszło do potężnego wstrząsu i tąpnięcia. Ponadstusześćdziesięciometrowy chodnik zawalił się w mgnieniu oka. 16 górnikom w ostatniej chwili udało się uciec, czterech zginęło na miejscu.
Wczoraj specjalna komisja powołana przez prezesa Wyższego Urzędu Górniczego zjechała na dół, by ustalić, co się stało. Raport ma być gotowy za kilka dni.
Tymczasem w kopalni wrze. Górnicy twierdzą, że tragedii można było uniknąć. Mówią, że dwa tygodnie temu, dokładnie w tym samym chodniku na poziomie 790 metrów, też doszło do silnego wstrząsu i tąpnięcia. Ich zdaniem kopalnia zbagatelizowała jednak sprawę i nie powiadomiła o wszystkich skutkach WUG. - Wstrząs był niewielki, nikt z górników nie odniósł wtedy żadnych obrażeń. Ta sytuacja nie miała żadnego wpływu na późniejszą tragedię - tłumaczy Zenon Kubista, rzecznik kopalni.
- To był ten sam chodnik, który teraz się zawalił, tylko po drugiej stronie. Jak zatrzęsło, to od razu w zolu (podłodze chodnika) zrobiło się wybrzuszenie na 1,5 metra. Mieliśmy wtedy duże szczęście - mówi jeden z górników, z którym rozmawialiśmy podczas trwania akcji ratunkowej w kopalni.
- Trzech górników odniosło wtedy obrażenia. Są na L4, ale żeby zatuszować sprawę, mają wpisane różne przyczyny, na przykład jeden, że się poślizgnął. Nic nie zrobiono, dalej tam fedrowaliśmy, bo liczy się tylko węgiel i węgiel - tłumaczy inny z górników, który zatelefonował do naszej redakcji.
Dowiedzieliśmy się, że dyrekcja kopalni Pokój poinformowała WUG, że 15 lipca doszło do wstrząsu. W raporcie stwierdzono jednak, że nie spowodował on żadnych widocznych skutków - ani na dole, ani na powierzchni.
Przez dwa dni ściana nie fedrowała, ale później wznowiono w tym rejonie wydobycie. WUG - opierając się na informacjach z kopalni i zgodnie z procedurami - nie powołał więc żadnej komisji do zbadania sprawy.
- Górnicy mówią, że pierwszy wstrząs był tak silny, że spowodował m.in. wypiętrzenie chodnika. - Czy powinniście o tym wiedzieć? - pytamy przedstawiciela Wyższego Urzędu Górniczego.
- Bezwzględnie tak. Powinniśmy być poinformowani o wszystkich zmianach i uszkodzeniach, do jakich doszło w strefie wydobycia, nawet gdy jest to tylko 30-centymetrowe wybrzuszenie. Wtedy moglibyśmy przeprowadzić wizję lokalną i ocenić zagrożenie - mówi Wojciech Magiera, dyrektor departamentu górnictwa Wyższego Urzędu Górniczego. W takiej sytuacji pracownicy WUG przeglądają wyniki badań sejsmicznych, przesłuchują świadków i sprawdzają dokumentację kopalni. Bywa, że wstrzymują wydobycie.
Dyrektor Magiera zapewnia, że komisja badająca przyczyny śmierci czterech górników dokładnie przyjrzy się też wstrząsowi sprzed dwóch tygodni. Przesłuchani zostaną m.in. górnicy, świadkowie zdarzenia. - Czasem z perspektywy dołu kopalni wszystko widać inaczej, a sprawy są wyolbrzymiane. Ale jeżeli te informacje się potwierdzą, będzie śledztwo - zapowiada dyrektor Magiera.
Tuszowanie wypadków to w górnictwie normalna sprawa. Akcje ratunkowe są drogie i psują wynik ekonomiczny, więc oficjalnie kopalnia musi być bezpieczna. Często bywa więc tak, że jeżeli ktoś złamie nogę pod ziemią, w oficjalnych dokumentach pisze się, że złamał ją na dworcu autobusowym. Górnik nic nie traci. Za wypadek w drodze dostaje takie same odszkodowanie jak za wypadek w pracy, a kopalnia dobrze wypada w statystykach.
W 2000 roku w kopalni Bielszowice w Rudzie Śląskiej z czujników metanu zostały wymazane dane o przekroczonych stężeniach tego gazu z dwóch dni. Potwierdził to Okręgowy Urząd Górniczy w Bytomiu. Dane wymazali ludzie z dozoru, nie ponieśli żadnych konsekwencji.