Od: ambasadora USA w Bagdadzie Zalmaja Chalilzada
Do: sekretarz stanu Condoleezzy Rice
Iraccy pracownicy ambasady alarmują, że religijni radykałowie i uzbrojone milicje prześladują ich za strój i zwyczaje. Dwie z trzech kobiet pracujących w ambasadzie twierdzą, że sytuacja znacznie się pogorszyła w połowie maja.
Niektóre grupy żądają już nawet, by kobiety zasłaniały całe twarze, czego nigdy wcześniej nie domagali się nawet najwięksi iraccy konserwatyści. Zatrudniona u nas sunnitka usłyszała od taksówkarza, który codziennie wozi ją do Zielonej Strefy [odgrodzona przez Amerykanów część Bagdadu], że ma zakładać chustę albo szukać innego kierowcy. W ministerstwie transportu, którym kieruje szyita, urzędniczki muszą nosić hidżaby.
Mężczyźni pracujący w ambasadzie mówią, że niebezpiecznie jest pokazać się na ulicy w krótkich spodniach. Nawet ludzie w dżinsach byli atakowani.
Jedna z naszych pracownic prosiła o pomoc w sprawie sąsiadki Kurdyjki, którą władze usunęły z jej domu. Takie eksmisje mogą być odpowiedzią szyickiego rządu na eksmisje Arabów, których Kurdowie dokonują na północy kraju.
Jedna z bagdadzkich gazet przygotowuje obszerny raport na temat czystek etnicznych przeprowadzanych przez różne partie i milicje niemal we wszystkich prowincjach Iraku. Nawet w ambasadzie rośnie napięcie między urzędnikami różnych wyznań. Sunnitka zwymyślała niedawno szyitkę za zbyt swobodny ubiór.
Temperatura w Bagdadzie osiągnęła właśnie 45 stopni Celsjusza. Nasi pracownicy potwierdzają, że elektrownia dostarcza im prąd przez godzinę, potem wyłącza na sześć godzin. I tak w kółko. W jednej z dzielnic w centrum Bagdadu prądu w ogóle nie ma od ponad miesiąca. Nasz pracownik spędził ostatnio 12 godzin w kolejce po benzynę. Wszyscy są zmuszeni kupować ją na czarnym rynku, z czterokrotnym przebiciem.
Brat cioteczny jednego z naszych pracowników został porwany. Uwolniono go, ale rodzina przeżyła koszmar. Innemu naszemu pracownikowi grożono śmiercią. Wziął urlop i razem z rodziną wyemigrował do Jordanii.
W kwietniu nasi pracownicy zaobserwowali zmianę nastawienia strażników Zielonej Strefy. Zachowują się coraz bezczelniej, jak członkowie milicji. Kontrolując naszych, często wołają: "Ambasada!". Taki okrzyk może być wyrokiem śmierci, jeśli usłyszą go niewłaściwi ludzie. Jeden z naszych pracowników prosi, żeby wydać mu fałszywą legitymację prasową, na którą będzie wchodził do Zielonej Strefy.
Z dziewięciu pracowników zatrudnionych w marcu tylko czterech powiedziało rodzinom, gdzie pracują. Kiedy dzwonimy do nich po godzinach, często nie chcą mówić po angielsku. Niektórzy nie zabierają do domów służbowych telefonów komórkowych, bo jest to niebezpieczne.
Zamiast prawdziwych nazwisk zapisują w telefonach pseudonimy. Od sześciu miesięcy nie używamy naszych pracowników do tłumaczeń na zebraniach, na których są kamery.
Rozpoczęliśmy niszczenie dokumentów, na których widnieją nazwiska pracowników. W marcu kilku pytało, co się z nimi stanie, jeśli ambasada zostanie ewakuowana.
Jeden z pracowników mówi nam, że życie na zewnątrz Zielonej Strefy jest "emocjonalnie wyniszczające". Twierdzi, że niemal codziennie bierze udział w jakimś pogrzebie. Nie wytrzymuje stresu związanego z tym, że praca w ambasadzie jest jedynym źródłem dochodu całej rodziny.
Personel ambasady co dnia przed wyjściem z domu zastanawia się, jak bezpiecznie dotrzeć do pracy. W miejscu zamieszkania bezpieczeństwo zależy od dobrych relacji z lokalnymi watażkami i milicjami, które barykadują całe ulice, odcinając je od świata i intruzów.
Podróżując przez inne dzielnice, trzeba dostosować się do ich mieszkańców, zmieniać strój, język i zachowanie. Nawet słownictwo. Bagdadczycy nauczyli się unikać informatorów, którzy w każdej dzielnicy wypatrują "obcych".