Putin powiedział wczoraj reporterom towarzyszącym mu w wizycie w Szanghaju, że ich rozważania na temat tego, kogo Putin poprze w wyborach prezydenckich w 2008 roku, mogą być całkowicie chybione. A więc nie Dmitrij Miedwiediew czy Siergiej Iwanow, lecz "człowiek całkiem nieznany".
Problem 2008, czyli kwestia wyboru kolejnego gospodarza Kremla po zakończeniu drugiej i ostatniej dozwolonej konstytucją kadencji Władimira Putina, jest od roku głównym tematem rosyjskiego życia politycznego.
Kiedy więc jesienią 2005 roku wiceszef kancelarii prezydenta Dmitrij Miedwiediew oraz minister obrony Siergiej Iwanow zostali mianowani przez Putina na dwóch wpływowych wicepremierów, większość rosyjskich komentatorów ogłosiła ich finalistami wyścigu o schedę po obecnym prezydencie.
Rosyjskie elity rządzące odetchnęły z ulgą, bo - jak myślano wówczas w Moskwie - zyskały aż dwa lata, aby "ustawić się" pod któregoś z dwóch znanych już kandydatów, wmontować się w jego frakcję i zapewnić sobie dostatni żywot przez następne osiem-dziesięć lat. Co ważniejsze, obaj wicepremierzy wydawali się pewną gwarancją zachowania wpływów Putina oraz jego linii politycznej także po 2008 roku, byli nadzieją elit na stabilizację i brak poważnych zmian w polityce.
Jednak Władimir Putin, który przed miesiącem obwieścił zamiar jednoznacznego wskazania swego faworyta w wyborach 2008 roku, całkowicie powywracał teraz te scenariusze. - Następcą może zostać niekoniecznie ktoś z listy tych dwóch osób - powiedział Putin, nie wymieniając żadnego nazwiska.
Oznacza to detronizację Miedwiediewa oraz Iwanowa, choć jednocześnie nie wyklucza ich z grona potencjalnych sukcesorów. Prezydent odniósł się też do sondaży pokazujących, że większość obywateli chciałaby zmiany konstytucji Rosji i wyboru Putina na trzecią kadencję. - Nie mógłbym wymagać od innych poszanowania prawa, gdybym sam zdecydował się na złamanie zasad - mówił Putin.
Dla Rosjan jest oczywiste, że obecny prezydent szuka następcy, który zapewni mu utrzymanie wpływów na Kremlu także po 2008 roku. Sęk w tym, że nad Moskwą wciąż krążą - koszmarne dla wielu prominentów - wspomnienia sprzed zaledwie kilku lat, kiedy to Władimir Putin, czyli następca Borysa Jelcyna, sprzeniewierzył się swym patronom i przy pomocy prokuratorów, bezpieki i posłusznych sobie mediów pozbawił ludzi Jelcyna władzy, części pieniędzy czy nawet przegnał z kraju. - Putin zdradził! - powtarza do dziś oligarcha Borys Bieriezowski, który jako szara eminencja Jelcynowskiego Kremla wykreował Putina na jego następcę, ale już wkrótce potem musiał uciekać do Wielkiej Brytanii.
Czy Putin nie powtórzy błędu Jelcyna i nie poprze człowieka, który zdradzi jego samego i obecne elity? Do wczoraj sytuacja wokół Kremla wydawała się o tyle pomyślna, że zarówno w sondażach, jak i w państwowych mediach lekką przewagę zyskiwał Miedwiediew uchodzący w Rosji za liberała, który mógłby choć trochę przystopować antydemokratyczne zapędy Kremla.
Miedwiediew niedawno zapewniał, że "miejsce Rosji jest w Europie", a nie w Azji, oraz opowiadał się za mniejszą kontrolą państwa nad gospodarką. Jednak po wczorajszej deklaracji Putina do Moskwy powróciła niepewność. - W 2010-12 roku na pewno będziemy żyć w innej Rosji. Ale trudno powiedzieć, w jak innej - przyznaje Lilia Szewcowa z z Moskiewskiego Centrum Carnegie.
Wśród prezydenckich kandydatów kremlinolodzy wymieniają obecnie m.in. szefa rosyjskich kolei Władimira Jakunina. Podczas wielkanocnego nabożeństwa w Świątyni Chrystusa Zbawiciela Jakunin stał najbliżej Putina, wkrótce potem założył ośrodek politologiczny, a podczas niedawnego Światowego Kongresu Prasy w Moskwie Kreml zapewnił mu czas na długie spotkanie z zachodnimi delegatami.
Moskwa z niecierpliwością czeka też na mianowanie nowego prokuratora generalnego, bo także ta posada może być prezydencką trampoliną. Szanse na jej objęcie mają ponoć dwaj prezydenccy urzędnicy - Dmitrij Kozak i Aleksander Konowałow.
- To nazwisko zostanie ogłoszone dopiero jesienią 2007 roku, na krótko przed wyborami. Następca zapewne zostanie wtedy premierem. Podobnie, poprzez stanowisko premiera, promowany był przecież na prezydenta sam Władimir Putin - mówił jednak wczoraj prokremlowski politolog Wiaczesław Nikonow.
Ludzie Kremla nie widzą niczego wstydliwego czy antydemokratycznego w wyłanianiu "carewiczów", bo porównują to wskazywania kandydatów na następców przez przywódców Francji, Włoch czy USA. Jednak w Rosji namaszczenie przez Putina podporządkuje kandydatowi największe kanały TV, da wsparcie lokalnej administracji i milicji oraz wielkie państwowe pieniądze na kampanię.
M.in. dzięki monopolowi w mediach 43 proc. Rosjan już teraz deklaruje chęć głosowania na putinowskiego kandydata, nie znając nawet jego nazwiska. - To nawet trudno nazywać wyborami. Tej gry nie można zrównywać z wyborami w stylu zachodnim - mówił "Gazecie" niedawno Grigorij Jawliński, szef demokratycznej partii Jabłoko.