Podpisany w 1997 roku protokół z Kioto miał doprowadzić do ograniczenia emisji zanieczyszczeń atmosferycznych - do 2012 r. kraje uprzemysłowione miały obciąć je o 5,2 proc. By jednak protokół stał się obowiązująca umową międzynarodową, muszą go ratyfikować państwa odpowiedzialne za co najmniej 55 proc. światowego zanieczyszczenia. Gdy więc na początku br. prezydent George W. Bush ogłosił, że Stany Zjednoczone - produkujące 36 proc. światowych zanieczyszczeń - nie zamierzają podpisywać protokołu, jego przyszłość stanęła pod znakiem zapytania.
Unia Europejska, najbardziej zainteresowana wejściem dokumentu z Kioto w życie, rozpoczęła intensywny lobbing na świecie, by powstrzymać efekt domina - kolejnych państw wycofujących się z protokołu. W piątek musiała jednak uznać swoją pierwszą porażkę.
- Bez USA porozumienie jest martwe - powiedział australijski minister środowiska Robert Hill po spotkaniu z komisarz ds. środowiska Margaret Wallstrom i belgijskim ministrem energii Olivierem Deleuze. Zablokowanie protokołu z Kioto może być Australii na rękę: ograniczenie emisji zanieczyszczeń wymagałoby stopniowego zamykania elektrowni węglowych, tymczasem najmniejszy kontynent świata jest największym eksporterem czarnego złota. Z drugiej strony - ostrzegają ekologowie - dalsze ocieplanie atmosfery grozi zalaniem przez morze setek australijskich atoli i wysp na Pacyfiku.
W poniedziałek Wallstrom i Deleuze jadą do Tokio, gdzie będą próbowali przekonać rząd japoński do podpisania protokołu. UE ma czas do 16 lipca br. - wówczas w Bonn rozpocznie się kolejny światowy szczyt klimatyczny.
reuters, nik