Rosyjscy biznesmeni znów się palą

W Rosji liczba pożarów wywołanych najprawdopodobniej przez konkurencję rośnie o kilkanaście procent rocznie. - Wracamy do chaosu lat 90. - skarżą się biznesmeni

Gwałtowne przemiany rynkowe epoki prezydenta Borysa Jelcyna kojarzą się wielu Rosjanom z brutalną konkurencją, która im samym kazała czasem nazywać Rosję "Dzikim Wschodem". Choć zabójstwa czy wysadzenia samochodów należących do rywali w interesach obecnie zdarzają się w Rosji dość rzadko, to nadal w dziennikach można usłyszeć na napaściach na sklep, podczas których "sprzedawcy odpowiedzieli ogniem".

Pomimo tej relatywnej stabilizacji nie udało się wytrzebić praktyki podpalania konkurentów, a rosyjscy biznesmeni mówią o nawrocie "plagi pożarów". Tylko podczas jednego majowego weekendu w Moskwie spłonął jeden z największych europejskich składów leków i opatrunków medycznych oraz ogromne targowisko specjalizujące się w handlu orientalnymi dywanami. W obu przypadkach trwa jeszcze śledztwo, ale wedle powszechnej opinii pogorzelcy padli ofiarą konkurencji.

- Od stycznia do kwietnia 2006 r. gasiliśmy w Moskwie 59 pożarów obiektów przemysłowych i handlowych. To o kilkanaście procent więcej niż przed rokiem - mówił niedawno dziennikarzom Wiktor Jerszow z ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych.

Według prokuratury generalnej wartość strat wynikłych z "biznesowych pożarów" rośnie o ponad 30 proc. rocznie. Tylko w pierwszym kwartale poszedł z ogniem majątek sklepów, magazynów oraz fabryk o równowartości 160 mln zł. Nie wiadomo dokładnie, ilu średnich i drobnych przedsiębiorców zbankrutowało wskutek podpaleń.

Dlaczego podkładanie ognia staje się tak popularne? - Rynek się nasycił. Wszystkie nisze są już zajęte, a ogień to najszybszy sposób, by pozbyć się rywali - tłumaczyła niedawno "Nowym Izwiestiom" Dina Kryłowa ze związku przemysłowców Opora.

Najczęstsze, choć najmniej efektowne podpalenia dotykają niewielkie, lecz bardzo dochodowe sklepy o świetnej lokalizacji w Moskwie oraz innych dużych, a więc bogatych, miastach. - Nie liczymy na milicję. Gdybyśmy nie zorganizowali się w prywatną "straż przeciwpożarową", to dawno skończylibyśmy w popiołach - tłumaczy właściciel sklepiku z biżuterią w pobliżu moskiewskiego Rynku Izmaiłowskiego.

Rosyjscy podpalacze nie zawsze spotykają się z potępieniem. Zwłaszcza u drobnych i średnich biznesmenów przekonanych o wszechogarniających układach milicji, biurokracji i dużych konkurentów gotowych zdusić mniejszą konkurencję poza prawem, lecz przy wsparciu urzędników.

- Słyszałem o przypadkach wypowiedzenia przez miasto umowy dzierżawy sklepu czy ziemi, na której stawały potem lokale "ludzi z układami". Nie chodziło o wielki biznes, lecz o niewielkie sklepiki. Oczywiście w takich wypadkach raczej nie warto iść do sądu. Te lokale potem płonęły i nie powiem, żebym ich bardzo żałował - mówił niedawno handlarz z moskiewskiego Strogino.