Film o 11 września w Cannes

59. festiwal canneński dobiega końca. Hazardowe emocje budzi w tym roku Złota Palma. Kandydatów do niej jest aż nadto. Na festiwalu pokazano nowy film Paula Greengrassa o 11 września. Świetny film.

Werdykt jury pod przewodnictwem Wong Kar-waia poznamy dopiero w niedzielę wieczorem. Branżowy "Le Film Français" codziennie publikujący ranking krytyków zastanawia się: Może "Babel" Inarritu? A może "Volver" Almodovara? A może film Sofii Coppoli?

Wśród faworytów prasy są filmy, które również ja ogromnie cenię, jak "Volver" (ten najbardziej), "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha, "Światła przedmieścia" Aki Kaurismakiego. Są i takie, które uważam za puste - jak "Marie-Antoinette" Coppoli. Oraz takie, które na chłodno, nieufnie doceniam - jak tureckie "Klimaty" Nuri Bilge Ceylana.

Gorące medium

Nawet codzienne korespondencje w bardzo niewielkim stopniu oddają presję, jakiej jesteśmy poddani my, zawodowi widzowie. Presję tę wywierają same filmy - tak działa atmosfera Cannes, temu służy cała tutejsza celebra - żebyśmy zobaczyli prawdziwą wartość. Mam wrażenie, że ten festiwal jak żaden inny sprawdza wartość już nie tylko poszczególnych filmów, ale kina jako takiego. Jego wartość polega nie tylko na zaletach warsztatowych, na umiejętności opowiadania, atrakcyjności, sprawności, oryginalności. W grę wchodzi coś niewymiernego, czego nie można dowieść, o czym można jedynie zaświadczyć: prawda. I jeszcze coś, co wydaje się istotą kina: budzenie poczucia solidarności tak bardzo zagrożonej w masowym społeczeństwie, w jakim żyjemy, biernie zapatrzonym w zimne, telewizyjne medium.

Kino - według znanej kwalifikacji McLuhana - jest medium gorącym, angażującym. I czuję to gorąco teraz, po pozakonkursowej projekcji brytyjsko-amerykańskiego filmu "Lot 93". Było już o nim głośno, teraz jego znaczenie sprawdzamy na sobie. Nie ma on nic wspólnego z hollywoodzkim gatunkiem katastroficznym, z tanimi wyciskaczami emocji działającymi jak energetyzujący napój. To inny, szlachetniejszy rodzaj.

Film o 11 września

Przed projekcją czytałem wyznanie reżysera Paula Greengrassa, tego samego, który zrobił "Krwawą niedzielę" - rekonstrukcję zdarzeń z ulsterskiego miasta Derry, gdzie komandosi brytyjscy strzelali do manifestantów: "Jest wiele sposobów opowiadania o zamachach 11 września. Telewizja pokazywała obrazy, dziennikarze dali swoje relacje, historycy je pogłębili, umieszczając w szerszym kontekście. Ale filmowcy też mają swoją rolę do odegrania. Skupiając wzrok na jednym wydarzeniu, reżyser może zobaczyć w nim coś, co przekracza ramy samego wydarzenia, co dotyka samej istoty społeczeństwa".

W takim duchu został zrealizowany "Lot 93" - fabularna rekonstrukcja tego, co zdarzyło się 11 września 2001 roku w czwartym samolocie opanowanym przez terrorystów - tym, w którym doszło do buntu pasażerów i który nie trafił, zgodnie z zamierzeniem, w Biały Dom, tylko rozbił się pod Waszyngtonem.

Greengrass zebrał maksimum możliwej wiedzy o tym, co się działo minuta po minucie - zarówno wewnątrz samolotu, jak w centrach kontroli lotów w Bostonie i Nowym Jorku. Zaangażował aktorów odpowiadających autentycznym postaciom. Nie miał, jak to się dzieje w filmach akcji, żelaznego scenariusza. W czasie wielotygodniowych prób było sporo improwizacji. Przygotowania do filmu przypominały psychodramę. Aktorzy grający muzułmańskich terrorystów weszli na plan w ostatniej chwili. Na ekranie są potraktowani na równi z wszystkimi innymi - pod pewnym względem nie różnią się od pasażerów. Tyle tylko że boją się już zawczasu i przed akcją, tak jak później ich ofiary, dzwonią z komórek do swoich bliskich.

Film zaczyna się sceną ich modlitwy i widokiem nowojorskiej ulicy widzianej z lotu ptaka. I tylko w tym jednym momencie czujemy kinową grozę, tak jakbyśmy oglądali świat okiem kogoś, kto chce nad nim zapanować, patrząc z boskiego czy demonicznego punktu widzenia. Cała reszta filmu jest czysto ludzka, ostentacyjnie pozbawiona symbolicznych znaków sterujących emocjami. "Lot 93" - rozegrany w naturalnym czasie, trwający dokładnie tyle, ile trwało tamto wydarzenie - wygląda jak dokument. Suspens polega na tym, że najzwyklejsze życie, rutynowo działający mechanizm portu lotniczego, oglądamy z innej perspektywy, wiedząc, co nastąpi. Ta wiedza budzi nie tylko grozę, ale i coś więcej. Zaczynamy widzieć coś, na co normalnie nie zwracamy uwagi: ogromną sieć współdziałających ze sobą ludzi. Jak wiele osób pochylonych nad monitorami, gdzie przesuwa się zielony punkt oznaczony liczbą, kontroluje loty. Ta ludzka sieć odsłania się stopniowo. Wychodzą z anonimowości postacie, tych w samolocie i tych na wieżach - odpowiedzialnych, choć tragicznie bezradnych, ale niemających czasu na przeżywanie tej tragiczności. Na razie pasażerowie lotu 93 giną w tłumie innych przejezdnych. Są tylko 44 jednostkami, których nic nie łączy. Za godzinę pod wpływem zagrożenia, pożegnawszy się z życiem, ale wciąż z jakąś nadzieją ocalenia, z anonimowej masy zmienią się w solidarną społeczność i wewnątrz samolotu rozpoczną bitwę.

Śmierć nie ma ostatniego słowa

Kinowy cud polega na tym, że do pewnego stopnia zapominamy, co się stanie, i wchodzimy w tamte wydarzenia w sposób dziewiczy. Kiedy za oknami wieży nowojorskiej, na horyzoncie Manhattanu widać dymiące wieże, odtwarza nam się w pamięci z niespodziewaną wyrazistością moment, gdy sami 11 września dowiadywaliśmy się o kolejnych trafieniach, powtarzając w myślach to samo co oni: wojna - ale z kim?

Stężenie czasu jest w tym filmie bliskie rzeczywistemu, nie ma miejsca na zastanowienie, możliwe jest tylko działanie. Obserwujemy kolejne fazy tworzenia się zbiorowej świadomości. Histeria. Później uspokojenie. Przekonanie, że trzeba robić wszystko, co każą zamachowcy. Jeszcze później dzięki telefonom przybywa im wiedzy - sterroryzowani pasażerowie zaczynają podawać sobie półgłosem między rzędami wiadomość o WTC, poznają w ten sposób swój przyszły los. U jednych budzi to rozpacz, u wielu potrzebę modlitwy, a u niektórych - tych, którzy za chwilę obejmą prowadzenie - imperatyw walki. Ktoś przekazuje przez komórkę słowa miłości, ktoś podaje szyfr bankowy. Równocześnie słychać naradę: jaką mamy broń - noże z kuchenki pokładowej, butelki po winie, gotującą się wodę...

Dwóch zamachowców, trzymając nad sobą bombę - nie wiadomo, prawdziwą czy tylko atrapę - nie jest już w stanie utrzymać porządku. W zniżającym się katastrofalnie samolocie obie strony prowadzą wyścig z czasem, aby w ostatnich minutach stoczyć rozstrzygającą walkę. Ta krótka walka oddala lęk przed śmiercią, która za chwilę nastąpi. Śmierć nie ma tu ostatniego słowa.

Oto historia bohaterska, która nie wymaga wiary, bo jest czystą prawdą. Czy nie mówi ona o człowieku tej samej prawdy co czytane w szkole stare eposy bohaterskie, te o Hektorze, Rolandzie? "Lot 93" przemawia w sposób zgrzebny, skromny, językiem dokumentu. Ale czym jest ta dodająca otuchy wiadomość, którą film Greengrassa podaje nam bez krzyku, półszeptem? To czyste, pozbawione nienawiści poczucie ludzkiej solidarności.

Bardzo czekałem na taki film o 11 września.

A Ty zamierzasz obejrzeć film '11 września''