Brytyjski premier Tony Blair odwiedził swego najbliższego sojusznika w momencie, gdy obu pali się grunt pod nogami. Obaj mają również najgorsze notowania w historii.
Gdy Blair odlatywał w czwartek do Waszyngtonu, brytyjskie dzienniki opublikowały sondaż, z którego wynika, że opozycyjna Partia Konserwatywna, której jeszcze niedawno wróżono przejście do historii, ma największą przewagę nad laburzystami od 14 lat i może wygrać następne wybory parlamentarne.
George'owi Bushowi ufa z kolei co trzeci Amerykanin i Republikanie obawiają się, że przegrają przez niego listopadowe wybory do Kongresu. Przyczyną kłopotów obu polityków jest przede wszystkim wojna w Iraku. Brytyjczycy podają ją jako główny powód niezadowolenia z Blaira. Lewacki poseł George Galloway, podejrzany o robienie interesów z Saddamem Husajnem, w wywiadzie dla magazynu "GQ" powiedział wręcz, że z powodu interwencji w Iraku zabójstwo Blaira byłoby moralnie uzasadnione.
Na konferencji prasowej w Białym Domu wczoraj nad ranem czasu polskiego Blair i Bush przyznali, że trudna sytuacja w Iraku wynika po części z ich błędów. Zdaniem Blaira najważniejszym było usunięcie z administracji członków dawnej saddamowskiej partii Baas oraz rozwiązanie armii irackiej tuż po obaleniu dyktatora. Spowodowało to chaos, a wielu pozbawionych zajęcia mężczyzn zasiliło potem szeregi antyrządowych bojówek.
Dla Busha największy błąd to skandal w Abu Ghraib. W kwietniu 2004 r. świat obiegły zdjęcia irackich więźniów maltretowanych przez amerykańskich żołnierzy. - Musieliśmy za to płacić przez bardzo długi czas - przyznał Bush.
Według prezydenta USA przesadą było też prowokowanie terrorystów słowami: "No niech się tylko pokażą". - Nauczyłem się wyrażać swe myśli w bardziej subtelny sposób - zapewnił. - Mimo wszystkich błędów jestem pewien, że zrobiliśmy i robimy właściwą rzecz - podkreślił Bush.