Rzecz jest o wypuszczonym z więzienia neonaziście Adamie (Ulrich Thomsen, wieszający na ścianie portret swego idola Adolfa Hitlera), który ma przejść resocjalizację w prowincjonalnej duńskiej parafii. To, że się ona powiedzie, raczej nie zaskakuje widzów. Intrygująca jest natomiast droga, jaką pokonuje tutaj bohater, i gromadka towarzyszących mu ludzi.
Już pierwsze zadanie, które zostaje przed nim postawione, zbija i nas, i bohatera z pantałyku. Adam ma zrobić szarlotkę z parafialnych jabłek. Jednak na razie musi pilnować ich dojrzewania na jabłonce. A to trudne, bo jabłka wyjadają kruki i toczą je robaki. No i psuje się kuchenka, w której zamierzał upiec ciasto.
Zaraz, zaraz - myślimy oglądając "Jabłka Adama" Andersa Thomasa Jensena (zdobywcy nagrody publiczności na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym) - to nie jest zwyczajna komedia. Tę fabułę ubrano w szaty przypowieści, pełno tu biblijnej symboliki: Adam, drzewo, jabłko, plagi...
Wszelkie ewentualne wątpliwości rozwiewa postać pastora Ivana (Mads Mikkelsen, będzie Złym w nowym "Bondzie"). Ten się nie załamuje, choć los okrutnie go doświadcza. Każde nieszczęście ma za epizod osobistej walki z diabłem. A jest pewien, że Bóg stoi w niej po jego stronie.
Kogóż Ivan przypomina? Oczywiście starotestamentowego Hioba, który, mimo że stracił mienie, dzieci i stał się trędowaty, nie wyzbył się wiary. Swą postawę ujął krótko: "Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?".
Ivan także wierzy w sens - choćby i ukryty - ludzkiego życia. Nie martwi się więc, że inni (poza Adamem) jego podopieczni nie pokonali swych słabości - kto kradł i pił, ten kradnie i pije nadal, kto napadał na stacje benzynowe, ten wciąż to robi.
Adam jest w tej gromadzie niczym szatan, któremu Bóg pozwolił poddać Hioba próbie. Pastwi się nad pastorem: "Jestem zły i nie potrafisz mnie zmienić". Ale ten wciąż nadstawia drugi policzek. Wygląda to wprost na jakąś chorobliwą manię.
Diabelskość Adama powoli słabnie. Tym bardziej że przychodzi mu być świadkiem śmierci starego nazisty, w którym nie ma już buty, pozostał tylko sam wstyd.
Triada - wiara, nadzieja, miłość - to jest właściwie temat "Jabłek Adama". A zwłaszcza nadzieja, niby często nieracjonalna, ale przecież w ostatecznym rozrachunku nie sposób jej nikomu odebrać. Ivan ofiarowuje innym nadzieję nawet wówczas, gdy świadomie kłamie. Dlatego w jego parafii nie ma czego szukać Kolberg (Ole Thestrup), lekarz racjonalista, dla którego wszystko winno dać się zmierzyć i wytłumaczyć. Tutejsze "cuda" go przerastają.
"Jabłka Adama" bronią się, bo autorom udało się połączyć bez zgrzytu komediową formułę z powagą wewnętrznego przekazu. Powiem więcej, pierwsze oczyściło drugie z dydaktycznego nalotu.
Poza tym, choć na ekranie jest i strach na kruki w kształcie Ukrzyżowanego, i krzak gorejący, podobny do tego, z którego Bóg przemówił do Mojżesza, i niebiańskie oko Opatrzności, to w ich użyciu nie sposób się dopatrzyć świętokradztwa czy nieznośnej pretensji.
Czyżby czarny humor okazał się tu językiem swoistej katechezy? Aż boję się potwierdzić, ale coś jest na rzeczy.
A już najzabawniejsze - ale i chyba najcelniejsze - jest w tym filmie to, że wyznaniu wiary nie służy wcale żadna nabożna pieśń, lecz przebój zespołu Bee Gees "Jak głęboka jest twoja miłość".
"Jabłka Adama", reż. Anders Thomas Jensen, Dania-Niemcy, 2005