Gdy wczoraj de Villepin spotkał się z dziennikarzami na zwyczajowej konferencji prasowej, interesowała ich wyłącznie jedna sprawa - udział premiera w aferze Clearstream.
Jej nazwa wzięła się od luksemburskiej spółki mającej rzekomo prowadzić francuskim politykom tajne konta, na które miały spływać pieniądze z łapówek. Tak twierdził tajemniczy informator, który w 2004 r. poinformował o tym prokuraturę.
Po zbadaniu sprawy okazało się, że żadnych tajnych kont nie było, ale sprawa nie ucichła. Prasa, a zwłaszcza dziennik "Le Monde", informowała bowiem, że de Villepin jeszcze jako szef MSZ w styczniu 2004 r. mógł wykorzystać podejrzenia związane z Clearstream do utopienia politycznego rywala na prawicy, obecnego szefa MSW, a w 2004 r. ministra finansów Nicolasa Sarkozy'ego.
9 stycznia 2004 r. de Villepin zlecił generałowi Philippe'owi Rondotowi ze służb specjalnych zbadanie sprawy Clearstreamu. I, jak twierdzi prasa, miał go prosić także o zbadanie ewentualnych powiązań Sarkozy'ego z tą aferą.
De Villepin zapewnia, że owszem, zlecił Rondotowi zbadanie sprawy Clearstream, ale nigdy nie prosił go o zbieranie haków na Sarkozy'ego. To nazwisko nawet nie padło 9 stycznia - zapewniał początkowo premier.
Tymczasem w środę "Le Monde" opublikował fragment służbowej notatki gen. Rondota po spotkaniu z de Villepinem. Wynika z niej, że nazwisko Sarkozy'ego jednak padło w rozmowie 9 stycznia, choć nie jest jasne, w jakim kontekście. Rondot lakonicznie wspomina o "Chinach" i o "interesie finansowym".
Inne francuskie media natychmiast podchwyciły wątek: "Villepin, kłamstwo in flagranti" - to tytuł z lewicowego "Liberation".
De Villepin musiał zmodyfikować swoją wersję. Wczoraj zapewniał dziennikarzy, że nie mówił o Sarkozym "w związku z jakąkolwiek aferą", a nazwisko ministra padło w związku z jego funkcją rządową.
Takie lawirowanie coraz bardziej przybliża de Villepina do spotkania z sędziami śledczymi badającymi sprawę Cleartsream. Po złożeniu przez Sarkozy'ego oficjalnej skargi prokuratura od dawna sprawdza, kto próbował oczernić prawicowego polityka.
De Villepin robi dobrą minę do złej gry i zapewnia, że nie ma mowy o jego odejściu z pałacu Matignon, czyli paryskiej siedziby premierów. Wczoraj premier starał się przekonywać reporterów do pozytywnego jego zdaniem bilansu swych dotychczasowych rządów - mówił m.in. o spadającym powoli bezrobociu.
Wzywał też dziennikarzy do opamiętania. - Jestem ofiarą kampanii kłamstw i kalumni - mówił, prosząc media, by stosowały się do redakcyjnych kodeksów etyki zawodowej.
Jednak te apele nikogo chyba nie przekonają. Nawet kojarzone z prawicą tytuły (m.in. tygodnik "Le Point" i dziennik "Le Figaro") głośno zastanawiają się nad odejściem de Villepina z Matignon.
Opinia publiczna jest w tej sprawie podzielona. Według sondażu opublikowanego w czwartek 46 proc. Francuzów wolałoby, żeby de Villepin pozostał jednak na urzędzie, 33 proc. wolałoby dymisję.