Taneczne rock party z The Prodigy

Gdy na pół godziny przed wtorkowym koncertem The Prodigy w katowickim Spodku rozmawiałem z członkami grupy, lider Liam Howlett powiedział: - Inspiruje mnie muzyka, która sprawia, że ludzie się zatrzymują i mówią: "Co to, k , było? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem". Tak chcę grać.

Z pewnością na płytach The Prodigy takich momentów nie brakuje, ale wtorkowy koncert miał ich zaledwie kilka. Zespół zagrał największe przeboje (sięgnął nawet do pierwszej płyty, na koniec wykonując odśpiewany przez 6-tysięczny tłum "Out Of Space"). Były: "Breathe", "Their Law", "No Good", "Voodoo People", "Smack My Bitch Up" i oczywiście "Firestarter". Kto widział zespół w Spodku dziesięć czy osiem lat temu (to już ich trzeci koncert w tym miejscu), mógł mieć wrażenie déja vu (tym bardziej że od tamtego czasu zespół wydał tylko jedną premierową płytę). W latach 90., gdy grupa odnosiła największe sukcesy, tworzyły ją cztery osoby. Dziś jest ich trzech: grający na klawiszach i samplerach Liam Howlett, muzyczny mózg zespołu, oraz wokaliści MC Maxim Reality i Keith Flint. Jak dawniej na scenie wspomagają ich perkusista i gitarzysta. Ich muzyka to wciąż połączenie ciężkiego rocka i techno. Bezkompromisowe, agresywne, brutalne, co jakiś czas wyciszane jednak ambientową przestrzenią i pogłosami.

Spektakl był intensywny i może dlatego tak krótki - trwał zaledwie 80 minut. Światła hipnotyzowały, niemal wcale nie koncentrując się na muzykach (nie było też telebimów). Na koncercie The Prodigy nie chodzi bowiem o to, by popatrzeć na szalejące na scenie gwiazdy, ale by samemu bawić się i tańczyć. Pod tym względem The Prodigy na żywo to wciąż bardziej taneczne party niż rockowy koncert.