Tak najkrócej można określić wczorajszy ruch lidera węgierskiej prawicy, który zrezygnował z ubiegania się o fotel premiera, by ratować wyborcze szanse swej partii
Pierwsza tura wyborów w minioną niedzielę była pojedynkiem gigantów - Orbana, byłego premiera oraz przywódcy konserwatywnego Fideszu, i obecnego premiera, socjalisty Ferenca Guyurcsanego.
Wygrał socjalista i natychmiast ogłosił, że odnawia koalicję z liberalnym Związkiem Wolnych Demokratów. Orban i jego Fidesz znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. By objąć władzę, którą stracili w 2002 r., 23 kwietnia muszą w drugiej turze wyborów zdobyć ponad 75 mandatów spośród 170, które będą do rozdzielenia. Muszą też znaleźć sobie współkoalicjanta - to mogłoby przekonać tych niezdecydowanych wyborców, którzy nie chcą marnować głosów na ugrupowanie niemające szans na wygraną.
Nie wiadomo, co jest trudniejsze. Walka o mandaty będzie zaciekła (socjaliści mają większe szanse), a prawicowa koalicja stoi pod znakiem zapytania. Fidesz mógłby współrządzić tylko z centroprawicowym Węgierskim Forum Demokratycznym (MDF).
Kłopot w tym, że szefowa tej partii Ibolya David nie chce układów z Orbanem. Uważa go za niebezpiecznego populistę, którego oceniane na 16 mld dol. obietnice wyborcze zrujnowałyby państwo. W liście do Fideszu napisała, że jeśli Orban myśli poważnie o koalicji z MDF, powinien zrezygnować ze swych populistycznych obietnic (choćby zmniejszenia obciążeń socjalnych), zmienić negatywne podejście od inwestorów zagranicznych i poprzeć antykorupcyjny program MDF.
Szefowa Forum zażądała też, by Orban zdystansował się od skrajnie prawicowych polityków i poglądów, które lider Fideszu lubił w przeszłości wykorzystywać do celów politycznych. Do węgierskiej polityki wszedł taranem, domagając się w 1989 r. wycofania wojsk radzieckich. Potem przeszedł metamorfozę - zgolił brodę, włożył garnitur, a Fidesz przekształcił z partii liberalnej w partię nacjonalistyczną i konserwatywną.
Teraz, wiedząc, że partyjne doły w MDF rwą się do władzy, Orban wyszedł z propozycją nie do odrzucenia. Wczoraj niespodziewanie ogłosił, że wycofuje swą kandydaturę na premiera i zaproponował, by w przypadku zwycięstwa i koalicji szefem rządu został polityk MDF. Nie ujawnił, kto miałby nim być, ale mówi się o kandydaturze b. szefa banku centralnego Petera Amosa Boda.
Zmiana politycznej skóry nie jest dla Orbana czymś nowym. W 1993 r. zrezygnował z liberalizmu i antyklerykalizmu, gdy zrozumiał, że tylko ostry skręt na prawo otworzy mu drogę do władzy. Potem sięgnął po hasła i program skrajnej prawicy (przywileje dla mniejszości węgierskiej), by wyeliminować ją z gry i wzmocnić swą polityczną bazę. Teraz "poświęca" sam siebie, by ratować szanse prawicy.
Ferenc Kumin z Uniwersytetu Korwina mówi, że przywódca Fideszu celowo robi z siebie męczennika. Także socjaliści nie mają wątpliwości - wycofanie się z kandydowania na premiera to sztuczka przebiegłego polityka i pułapka na potencjalnego partnera koalicyjnego. Mało kto wierzy, że w przypadku zwycięstwa szef Fideszu odejdzie od władzy. Nawet jeśli premierem będzie ktoś inny, to on będzie pociągał za sznurki.
- Orban wybiera wariant polski - rządzenie z tylnego siedzenia - mówi "Gazecie" Mariusz Bocian, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich zajmujący się polityką węgierską. Podobnie rządził Marian Krzaklewski za czasów AWS.
Nie brak też głosów, że Orban może przelicytować. - Największym wrogiem Orbana jest sam Orban - mówi Gabor Fodor, który kiedyś zakładał Fidesz, a dziś się od niego dystansuje. Endre Bojtar z tygodnika "Magyar Narancs" ostrzega, że "80 proc. Fideszu to Orban". Najbardziej ryzykowna rozgrywka charyzmatycznego przywódcy prawicy może się zakończyć jego klęską. Orban woli jednak taką klęską niż zwykłą porażkę na głosy.