W opustoszałym pensjonacie nad jeziorem spotykają się: wiekowy Leon (Leon Niemczyk), kiedyś gwiazda operetki, dziś drobny oszust, i 30-letnia Emilia (Magdalena Cielecka), która jest na życiowym zakręcie. Mają romans. Ale pojawienie się Leona wpływa też na dwie inne kobiety - prowadzącą pensjonat panią Ritę (Ewa Wiśniewska), jego dawną i cichą wielbicielkę, oraz nastoletnią kelnerkę Dasię (Małgorzata Socha)...
Janusz Majewski: To jest możliwe. Zresztą Leon Niemczyk tak na tę wątpliwość odpowiedział - "Ależ ja to akurat przeżywam. Między mną a moją ostatnią kobietą jest właśnie taka różnica wieku. A co, miałem się związać ze starą babą?". Ja go zgasiłem: "Leon, to prawda, ale sam mi przecież mówiłeś, że ta kobieta to pielęgniarka".
- Ma wiele do zaoferowania. Jakieś wsparcie, jakąś opiekę, wiedzę o świecie wynikającą z życiowego doświadczenia. Jest takie stare francuskie powiedzenie: "Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła". Ja wierzę, że młoda kobieta, zwłaszcza będąca na zakręcie, może potrzebować kogoś w rodzaju Leona.
Ale tę sytuację można odwrócić. Pewna dziennikarka spytała mnie: "Jak to jest możliwe, by ktoś taki jak pan Niemczyk mógł się zainteresować tą odpychającą, zimną blondynką". Odpowiedziałem cynicznie: "No bo akurat innej nie było".
Z mężczyznami jest przecież tak jak w tym starym dowcipie o ojcu i synu, którzy piją razem w barze. Ojciec mówi: "Widzisz tę ropuchę w kącie sali? Jak zacznie ci się podobać, to znaczy, że musimy wracać do domu".
Żarty, żartami, ale powiedzmy sobie jasno, że prawdopodobieństwo nie jest najważniejszą cechą kina. Ono zawsze ma w sobie pewną baśniowość. Ponieważ zależało mi na tym, żeby "Po sezonie" było prowokujące, wiedziałem, że musi się rozgrywać na krawędzi nieprawdopodobieństwa. Gdyby było całkowicie prawdopodobne, to przypominałoby seriale, jakich mamy teraz pełno - w nich wszystko jest prawdziwe i swojskie.
Przed dwoma laty spotkaliśmy się na letnim festiwalu w Nowogardzie, gdzie pokazywano moje filmy i dostałem tzw. cisowy laur, bo tam w okolicy rosną cisy.
Mieszkaliśmy z Leonem w tym samym hotelu. Spotykaliśmy się na śniadaniach. Opowiadał mi o swych życiowych przejściach, o sześciu żonach. Pomyślałem, że ktoś taki mógłby być bohaterem filmu. Trzeba go było oczywiście trochę przerysować, jego kabotynizm uczynić większym niż ten życiowy. Gdy już miałem bohatera, zacząłem go wpisywać w różne sytuacje.
- Już mnie o to pytano: ile w filmowym Leonie jest ze mnie samego. Odpowiadam, że tyle samo co w każdej innej postaci, bez względu na płeć. Tak się to rozdziela, kiedy tworzy się jakąś fikcję.
Osobom wścibskim mógłbym powiedzieć, że gdybym znalazł się w takiej sytuacji jak Leon, to pewnie bym się nie oparł młodej, pięknej kobiecie. Jeśli miałbym jakieś opory, to natury moralnej, dotyczące moich najbliższych. Ale moja natura byłaby ciekawa czegoś takiego.
Człowiek zaczyna się starzeć, gdy już nic go nie interesuje, nic nie zaskakuje, gdy wydaje mu się, że już wszystko widział. Mnie jeszcze to nie dopadło.
- Tu dotykamy sedna sprawy. Moim zdaniem my, mężczyźni, jesteśmy tylko śmiesznymi kukiełkami poruszanymi przez kobiety. Natura dała im nad nami przewagę, a one, korzystając z niej, tworzą sieć, w którą my się wplątujemy.
Proszę zwrócić uwagę, że mój debiutancki film "Sublokator" też był o mężczyźnie - granym przez Jana Machulskiego - którego otaczają kobiety. Minęło 40 lat. Przez ten czas dowiedziałem się czegoś nowego o relacjach damsko-męskich, ale jednak nie na tyle nowego, by mówić, że jest inaczej, niż było.
Trzeba się pogodzić, że w tych relacjach jest tak, jak było, i tak samo będzie w przyszłości. Rzecz tylko w tym, by rozeznać się w sytuacji. Może ja tym filmem pomagam mężczyznom w różnym wieku rozeznać się, czego mogą się spodziewać po kobietach? A może pomagam też kobietom?
W czym pomagam? W tym, żeby między kobietami i mężczyznami nie było dramatów. Chciałbym, żeby ktoś wyszedł z tego filmu z myślą, że życia i siebie samego nie należy traktować zbyt poważnie. Że ważne jest poczucie humoru i dystans do świata, bo one pozwalają osiągnąć duchową równowagę.
Nie przypadkiem Leon mówi, a właściwie ja mówię, że nawet śmierć, lęk przed nią można przezwyciężyć czymś, co jest niepoważne. Ja czasem zazdroszczę facetom, którzy żyją od meczu do meczu, z dużą ilością piwka, wśród kumpli i wywołujących rechot dowcipów. Oni raczej nie zastanawiają się nad poważnymi sprawami. Ale z drugiej strony, kto wie, czy z tego powodu nie będą umierać w jakimś zwierzęcym strachu. Bo gdy te poważne sprawy nadejdą, nie będą do nich przygotowani.
- Nie chciałem iść normalną drogą - składać pakiet do komisji scenariuszowej, szukać wsparcia telewizji. Gdy kręciłem mój poprzedni film - "Złoto dezerterów" - czułem się molestowany przez producentów i dystrybutora. Kiedyś reżyserzy nie byli poddawani takim naciskom. Wiążące decyzje dotyczyły scenariuszy - potem już nikt nie pytał, kto będzie grał, nie kazał zmieniać obsady, nie ingerował w tekst, tak jak to się robi teraz. Dziś jest cała masa różnych konsultantów i ekspertów, każdy musi udowodnić, że zasłużył na swoją pensję. Można się oczywiście na to uodpornić, ignorować ich - obiecywać złote góry i robić swoje. Mnie się jednak nie chciało.
Dlatego pomyślałem o filmie za psie pieniądze, kręconym w naszym rodzinnym pensjonacie na Mazurach, po sezonie, gdy jest tam pusto. Napisawszy scenariusz, zaproponowałem role trójce Niemczyk - Cielecka - Wiśniewska. Zgodzili się grać na kredyt - jak sprzedamy film, to się im wypłacimy.
Potem poszedłem do ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego - pokazałem mu moją "listę udziałowców". Powiedział, że to dla niego więcej niż wszystkie opinie ekspertów i komisji. Na te nazwiska dał mi dotację, którą przepisy podniosły do miliona złotych. Te pieniądze wydaliśmy na techniczną stronę filmu.
Do "Po sezonie" dołączyła też wytwórnia na Chełmskiej. Udostępniła nam swoje laboratorium. Kręciliśmy na taśmie elektronicznej - high definition, a w wytwórni przetransferowano obraz na światłoczułą taśmę 35 mm.
Zależało mi na tym, żeby zrobić film w pewien sposób niezależny i treściowo inny od tego, co się teraz produkuje. Taki, w którym moja estetyka będzie mogła dojść do głosu. Postanowiłem, że będę opowiadał klasycznie, że nie będę się spieszył.
Denerwuje mnie powszechny pośpiech - widzę go w Warszawie w rozognionych spojrzeniach młodych dam pędzących przed siebie samochodami: muszą zdążyć na gimnastykę, potem na wywiadówkę w szkole dziecka, na angielski, jeszcze spotkać się z kochankiem i zrobić w domu kolację. Mają to wymalowane na twarzach.
Ten pośpiech wkradł się do kina, jest w każdym filmie, nie tylko amerykańskim. Dopiero niedawno, gdy poszedłem na "Capote", zobaczyłem wreszcie spokój i umiar, ofertę, która daje mi szansę, by się czemuś dokładniej przyjrzeć. Mnie chodzi o takie kino.
Janusz Majewski, ur. w 1931 r. we Lwowie. Reżyserował m.in. "Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię" (1969), "Lokisa" (1970), "Zazdrość i medycynę" (1973), "Zaklęte rewiry" (1975), "Sprawę Gorgonowej" (1977) i "C.K. Dezerterów" (1985) oraz seriale "Królowa Bona" (1980) i "Siedlisko" (1998). W latach 1983-90 był prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich.