- Pink Floyd to ja - deklarował na początku lat 80. basista i wokalista Roger Waters, gdy skonfliktowany z dawnymi kolegami opuszczał szeregi jednego z największych wówczas zespołów rockowych na świecie. Miał prawo uważać, że tak jest rzeczywiście. Grupa od dobrych dziesięciu lat realizowała głównie jego wizje artystyczne. Za jej pośrednictwem Waters fundował też sobie swoistą psychoterapię, opowiadając na kolejnych płytach o własnych lękach i obsesjach. Kulminacją był album "The Wall" zdominowany przez dręczące go wspomnienia dorastania bez ojca, który zginął w czasie II wojny światowej, za to z zaborczą i nadopiekuńczą matką. Pozbawiony wizji Watersa Pink Floyd faktycznie mógł się wydawać już tylko pustą, pozbawioną treści formy, nazwą.
Nowy kształt nadał mu David Gilmour. Ku zaskoczeniu i wściekłości Watersa - nie obyło się bez procesu sądowego - utrzymał prawa do nazwy grupy przy pozostałych muzykach i doprowadził do jej reaktywacji w 1987 roku. Waters nie docenił Gilmoura. Gitarzysta był idealnym kandydatem na nowego lidera Pink Floyd. Choć nie był oryginalnym członkiem grupy (dołączył do niej dopiero w 1968 roku po odejściu pierwszego lidera formacji Syda Barretta), znakomicie odnalazł się w jej stylistyce. Najpierw awangardowo-psychodelicznej, potem coraz bardziej oscylującej w kierunku rocka progresywnego.
Brzmienie jego gitary stało się jednym ze znaków rozpoznawczych zespołu, a sam Gilmour został uznany przez dziennikarzy - w opozycji do natchnionego i pełnego pretensji Watersa - sympatyczną twarzą Pink Floyd. Jakiś brytyjski krytyk po latach napisał nawet, że słynne "Another Brick In The Wall" z albumu "The Wall" warte jest uwagi tylko dla jego gitarowej solówki.
Pod jego rządami Pink Floyd nie mierzył się już z tak znaczącymi tematami jak w czasach Watersa. Rezygnując z wielkich pretensji artystycznych, umiejętnie realizował wypracowaną na wcześniejszych płytach muzyczną formułę. I odnosił wielkie sukcesy komercyjne.
Co było atutem Gilmoura jako lidera Pink Floyd, działa także na "On An Island". Od poprzedniej solowej płyty gitarzysty "About Face" minęły 22 lata. Ale każdy, kto oczekiwałby, że po tak długiej przerwie w nagraniach solowych Gilmour zafunduje słuchaczom coś absolutnie wyjątkowego i nieoczekiwanego, będzie mocno zaskoczony.
Na "On An Island" nie ma fajerwerków. Jest za to kawał solidnej muzyki, która z pewnością ucieszy fanów Pink Floyd. Z jednym zastrzeżeniem. Gilmour zawsze wnosił wiele to potężnego brzmienia zespołu. Tam jednak, gdzie dostawał zupełnie wolną rękę, stawiał chętniej na melodię i kameralny klimat niż podniosłe aranżacje. Tak było chociażby już w jego piosence "Fat Old Sun" z płyty Pink Floyd "Atom Heart Mother" z 1970 roku. Podobnie jest na "On An Island". To zbiór tematów i piosenek (większość napisanych przez Gilmoura wspólnie z żoną Polly Samson), w których przede wszystkim chodzi o delikatny, stonowany nastrój.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Gilmour bawi się nawiązaniami do wcześniejszych dokonań Pink Floyd. W otwierającym płytę "Castellorizon" jest i trochę psychodelii ("Ummagumma"?), i odrobinę brzmień orkiestrowych ("Atom Heart Mother"?). Przez moment rozbrzmiewa dzwon - niczym wyjęty z albumu "Divison Bell". Czy surowa, nerwowa gitara w "Take A Breath" nie przywołuje brzmień rodem z (napisanego zresztą przez Barretta) "Astronomy Domine"? A czy w instrumentalnym "Red Sky At Night" - w którym Gilmour gra zresztą na saksofonie - nie powracają motywy z "Shine On You Crazy Diamond"?
Ale to nie tylko wycieczka w świat floydowskich tematów. "Then I Close My Eyes" zaczyna się od prostych country'owych czy może raczej folkowych brzmień. "Smile" spokojnie mogłoby wyjść spod pióra Paula McCartneya. Piosenka tytułowa pobrzmiewa wokalnymi harmoniami kwartetu Crosby, Stills, Nash & Young. Nic dziwnego, bo zaśpiewała w niej połowa legendarnego zespołu - David Crosby i Graham Nash.
Na płycie są też dwa ważne polskie akcenty. Orkiestracje do utworów przygotował Zbigniew Preisner, w dwóch kompozycjach na fortepianie zagrał Leszek Możdżer. Cieszy, że polscy artyści zostali docenieni przez światową gwiazdę. Trzeba jednak przyznać, że nie odcisnęli na płycie Gilmoura jakiegoś niezwykle wyrazistego piętna. Ich fani powinni sięgnąć po inne płyty.
"On An Island" to album przede wszystkim dla wyznawców Davida Gilmoura.
David Gilmour,
"On An Island",
EMI