Nowe malarstwo niemieckie - szkoła lipska
kuratorzy Krzysztof Stanisławski i Dorota Kabiesz
Królikarnia, Oddział Muzeum Narodowego w Warszawie, 25 lutego - 15 marca
Czułam się tam dziwnie. Jak na festiwalu malarstwa w jednym z rozsianych po Polsce dzisiejszych BWA.
Jest tu wszystkiego po trochu: trochę geometrycznych abstrakcjonistów zajętych przekładaniem, odwracaniem i przecinaniem kwadratów, trochę sugerujących metafizyczno-historyczne znaczenia ekspresjonistów, trochę intymistów zanurzonych we własnym świecie.
Jest także - co w Polsce nie byłoby pewnie możliwe, bo u nas dziedzictwo totalitaryzmu wciąż jest nieprzetrawione emocjonalnie - malarz, który nawiązuje do realizmu socjalistycznego i sztuki nazistowskiej. Nazywa się Axel Krause, maluje np. zaprzęg złożony z dwóch ciągników na tle monstrualnie dużego kalafiora. Mężczyźni ubrani w brunatną odzież roboczą właśnie przeprowadzają zbiór marchewki.
Wszyscy malarze pokazywani na wystawie kiedyś wykładali, studiowali albo mieszkają dzisiaj i pracują w Lipsku.
Są starsi, którzy przeżyli ciężkie dla sztuki czasy NRD, np. Bernard Heisig (ur. 1925), Werner Tübke (ur. 1929) czy Arno Rink (ur. 1940). Ich styl figuracji czerpiącej z tradycji niemieckiego ekspresjonizmu albo surrealizmu, wydaje się bardzo silnie związany z klimatem NRD. Bo to jest język malarskiej metafory. Kiedy nie można było mówić o swej sytuacji wprost, używało się alegorycznych obrazów. Niestety, nie jest to malarstwo wielkie. Młodsi artyści z regionu, często ich uczniowie, urodzeni w latach 60. oraz 70., których obrazy nam tu pokazano. bardzo często są obciążeni lipską tradycją w złym sensie.
Jako malarz nie przekonuje mnie ani Tilo Baumgartel, ani równie dzisiaj modny i popularny Christoph Ruckhaberle snujący swoje rozbudowane i zawiłe historie w figuralnych, przeładowanych i w gruncie rzeczy akademickich obrazach.
Jeśli młoda sztuka z Lipska jest dobra, to wtedy kiedy odcina się od lipskiej klasyki, czyli zagęszczonej i mętnej malarskiej narracji. Tak robią, np. Ulrike Dornis czy Tim Eitel malujący trochę w klimacie naszej grupy Ładnie.
A jest najlepsza, kiedy tę lipską tradycję potrafi skomentować, tak jak Neo Rauch.
Rauch urodzony w Lipsku w 1960 r. i wychowany w tamtejszej Wyższej Szkole Grafii i Sztuki Książki to malarz głośny od kilku lat. W 2001 r. otrzymał nagrodę im. Vincenta Van Gogha (tę samą co przed rokiem Paweł Althamer). Potrafi w swoich obrazach zderzyć element figuracji (zapewne aluzja do lipskiego realizmu) z jakimś maźnięciem, zepsuciem, świadomym zaburzeniem.
Tak naprawdę świadomego podejścia do malarstwa jako problemu i do własnej tradycji jako problemu na tej wystawie bardzo brakuje. Jeśli brakuje tych elementów w całej "szkole lipskiej", to jako zjawisko artystyczne jest wątpliwa.
Niezbyt przekonuje mnie mnie też pewna retoryka, która temu pokazowi towarzyszy. We wstępie do katalogu pomysłodawca wystawy Krzysztof Stanisławski pisze o "triumfie" malarstwa lub jego "powrocie". Do jakiego stopnia to jest prawdziwe zjawisko, a do jakiego kreacja rynku? "Triumf" malarstwa i "powrót" malarstwa to mylące terminy. Za chwilę nie będzie już nic można namalować, by nie być wrzuconym do jakiegoś odrodzeniowego nurtu. Nie mówiąc już o tym, że taka retoryka degraduje w ogóle malarstwo. Bo czy wysiłki Leona Tarasewicza, Tomasza Ciecierskiego, Stefana Gierowskiego czy Jarosława Modzelewskiego, którzy w latach 90. wyłącznie malowali, wobec tego nic nie znaczą? Czy mamy z dzisiejszego punktu widzenia uznać, że to, co robili, to była pomyłka historii?
Zresztą na tej wystawie, która ma pokazywać triumf malarstwa z byłej NRD, warto zwrócić uwagę na daty w podpisach niektórych obrazów. Są tu np. Olaf Nicolai i Jörg Herold. Prace pochodzą z początku lat 90. Ci dwaj niemieccy artyści wystawiali z powodzeniem przez całą poprzednią dekadę. Obaj brali np. udział w ważnej międzynarodowej "documenta X" w Kassel w 1997 r. W zeszłym roku Nicolai był na Biennale w Wenecji. Wcale nie pokazał malarstwa, lecz pracę konceptualną.
Hasło "Triumf malarstwa" to wynalazek Charlesa Saatchiego, brytyjskiego kolekcjonera i magnata reklamy. Pod tym sztandarem brytyjski kolekcjoner chce propagować dzisiaj także sztukę malarzy z byłej NRD na serii wystaw w swojej londyńskiej galerii. Powrót malarstwa to w dużym stopniu jego rynkowa strategia.
Ale nie tylko Charles Saatchi jest tu winien. W pewnym sensie jego strategia to odpowiedź na inną strategię. Trudno zaprzeczyć, że w latach 90. mieliśmy do czynienia z ideologicznym szermowaniem pojęciem tzw. nowych mediów.
Kraje aspirujące do Zachodu - jak Polska - były w tym przepędzaniu "starego" medium przez medium "nowe" bardzo zapalczywe, bo neofickie. Zresztą nietrudno zauważyć, że taką ideologizacja mamy do czynienia i dzisiaj.
Ostatnio w CSW w Zamku Ujazdowskim jedną z wystaw w cyklu "W samym centrum uwagi" reklamowano jako pokaz sztuki "nowych mediów", choć po pierwsze ani film, ani instalacje interaktywne wcale nie są nowe, a po drugie sami artyści są jak najdalsi od tego, by chcieć być w ten sposób formatowani.
Ale instytucje potrzebują sztuki sformatowanej. Tym razem Królikarnia sformatowała sobie wystawę malarstwa.