Nadzór bankowy już od kilku miesięcy zapowiada ograniczenia w udzielaniu kredytów walutowych. Od kwietnia banki nie mogłyby udzielić więcej kredytów w walutach obcych niż trzykrotność ich kapitału własnego, klienci zaś musieliby dysponować co najmniej 30-proc. wkładem własnym.
Skutek jest taki, że im bliżej jest do wprowadzenia tych ograniczeń, tym większe są obawy, że ulubione przez Polaków kredyty we frankach szwajcarskich staną się dla wielu niedostępne. Obecnie rata kredytu we frankach szwajcarskich jest średnio o 25-40 proc. niższa od kredytów złotowych, nic więc dziwnego, że z 200 tys. udzielonych przez banki w ubiegłym roku kredytów mieszkaniowych, aż dwie trzecie stanowiły walutowe.
Atmosferę niepewności podgrzało Ministerstwo Transportu i Budownictwa, które w specjalnym komunikacie zaalarmowało, że "ograniczenie kredytów walutowych może zahamować rozwój budownictwa mieszkaniowego".
Tymczasem wygląda na to, że banki chcą, by ograniczenia były wprowadzane stopniowo. We wtorek przedstawienie nadzorcy takiego postulatu zasugerował prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz w Radiu TOK FM. Oficjalne stanowisko banków w tej sprawie będzie ogłoszone 3 marca. - Zaczynamy konsultacje pomiędzy bankami - wyjaśnił Michał Koksztys z ZBP. W środę bankowcy mają się spotkać z głównym inspektorem nadzoru bankowego Wojciechem Kwaśniakiem.
Jeszcze w grudniu Związek Banków Polskich - pod naciskiem kilku dużych banków - pisał do nadzoru listy, rekomendując zakaz udzielania kredytów walutowych. Jednak bankowcy prawdopodobnie policzyli, ile by kosztowały rozwiązania proponowane przez nadzór bankowy. Utrzymywanie wysokich rezerw od kredytów walutowych może oznaczać konieczność dofinansowania banków, które mają największy portfel takich kredytów. A na to właściciele banków nie mają najmniejszej ochoty. - Gdyby przepisy weszły w życie w proponowanym kształcie, niektóre banki musiałyby mieć o 50-100 proc. kapitału więcej - powiedział wczoraj Józef Wancer, prezes banku BPH. I oszacował potrzebną kwotę na 17-20 mld zł!
Tymczasem niektóre banki zareagowały błyskawicznie, oferując różnego rodzaju promocje, prawdopodobnie licząc na to, że łatwiej im będzie "złowić" zdezorientowanych klientów.
Także doradcy kredytowi, być może nawet w dobrej wierze, zalecają pośpiech w podejmowaniu decyzji, m.in. dotyczącej przeniesienia się z kredytem do innego banku. "Zamiana kredytu na tańszy ma sens szczególnie w kontekście ograniczenia dostępności kredytów walutowych, które szykuje nam nadzór bankowy. Warto więc zawczasu poprawić swoją sytuację finansową, obniżając miesięczne raty - od kwietnia o kredyt w tanich frankach szwajcarskich może być znacznie trudniej" - pisze na swojej stronie internetowej firma brokerska Expander.
Czy rzeczywiście - jak twierdzą niektórzy brokerzy - do oddziałów ich firm oraz banków walą tłumy klientów po kredyt we frankach? W banku, który jest jednym z liderów w udzielaniu tego typu kredytów, zaprzeczają. - Nie wiem, jak jest u pośredników, ale u nas nie ma najmniejszych oznak paniki - powiedziała nam pracownica tego banku prosząca o anonimowość. - Mam raczej wrażenie, że potencjalni kredytobiorcy wstrzymują się z decyzjami do marca, kiedy spadnie koszt wpisu do hipoteki. Poza tym ludzie są już chyba przyzwyczajeni do wiosennych promocji - dodała.
Szef Domu Kredytowego "Notus" Robert Pepłoński zapewnia, że jest wzmożony popyt na kredyt we frankach. - To skutek informacji o ograniczeniach na kredyty walutowe. Swoim klientom odradzam pośpiech. Tym bardziej że banki specjalizujące się w kredytach walutowych już wymyśliły proste obejścia ograniczeń - mówi Pepłoński. Jakie? Na przykład łączenie kredytów walutowych ze złotowymi oraz zawyżanie wycen nieruchomości. Ten pierwszy sposób zdaniem Pepłońskiego tylko nieznacznie podraża kredyt.
Także Związek Banków Polskich robi, co może, aby uspokoić sytuację na rynku. Pietraszkiewicz zapewniał wczoraj w TOK FM, że dostępność kredytów hipotecznych nie spadnie. - Ten, kto dziś ma zdolność kredytową, bez problemu dostanie kredyt po wejściu nowych regulacji - przekonywał.