- Stanowisko Niemiec to forma zaprzeczania prawdy o Holocauście - mówi dziennikowi "New York Timesa" Paul Shapiro, dyrektor działu badań słynnego Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie za ambasador Niemiec w USA mówi o "insynuacjach" pod adresem jego rządu. Tak ostre słowa nie dziwiłyby, gdyby je kierowano np. do władz Iranu zaprzeczających Holocaustowi. Jednak do Niemiec starających się uchodzić za wzór w kwestii rozliczeń ze zbrodniami hitlerowskimi?
Idzie o słynne archiwum w Bad Arolsen w Niemczech, gdzie tuż po wojnie zgromadzono niemal wszystkie hitlerowskie archiwalia dotyczące Holocaustu - obozów koncentracyjnych, transportów, obozów pracy przymusowej itd. Były to dokumenty zdobyte przez wojska amerykańskie i sojusznicze. W kolejnych latach wzbogacano je o nowo pozyskiwane akta i informacje z całego świata. Dziś w Bad Arolsen jest ponad 40 mln dokumentów oraz dane dotyczące ponad 17 mln osób prześladowanych przez Niemców. Archiwum prowadzi specjalna agenda Międzynarodowego Czerwonego Krzyża finansowana przez rząd niemiecki.
Przez lata głównym zadaniem archiwum było odszukiwanie informacji o ludziach zaginionych podczas wojny - dzięki badaczom w Bad Arolsen odnajdywały się rodziny, inne uzyskiwały potwierdzenie informacji o śmierci najbliższych. Po 2000 r. do archiwum zwracały się dziesiątki tysięcy osób ubiegających się o odszkodowania za przymusową pracę na rzecz Niemiec, by uzyskać potwierdzenie, że były w obozach czy na robotach.
Dziś 60 lat po Holocauście i po powstaniu na całym świecie wielu instytucji naukowych badających historię Zagłady oraz powszechności łatwych w przeszukiwaniu komputerowych baz danych narasta sprzeciw wobec zasad funkcjonowania archiwum w Bad Arolsen.
Instytucje takie jak Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, które samo ma gigantyczne archiwum i wielki dział badań, uważają, że zasoby Bad Arolsen jako międzynarodowe "dobro wspólne" powinno być dostępne dla badaczy z zewnątrz. Ich zdaniem cała zawartość archiwum powinna zostać skopiowana i przekazana do najważniejszych centrów badań nad Holocaustem w Ameryce, Europie i Izraelu.
Według statusu niemieckiej instytucji do archiwum nie ma dostępu nikt oprócz ofiar Holocaustu i ich rodzin. Osoby takie mogą za pośrednictwem Czerwonego Krzyża złożyć "zamówienie" na odszukanie o kimś informacji - na odpowiedź czeka się dziś od sześciu miesięcy do nawet kilku lat, bo w kolejce jest podobno ok. 400 tys. wniosków.
Od dwóch trzech lat "otwarcia" archiwum domaga się międzynarodowa "grupa robocza ds. współpracy w badaniach nad Holocaustem", w skład której wchodzą przedstawiciele 20 krajów, w tym USA, Izraela, Francji, Polski. Ta grupa to swego rodzaju spadkobierca składającej się z 11 krajów komisji, która po wojnie utworzyła archiwum, przekazała doń dokumenty i nadała mu obecny status.
Wbrew deklaracjom złożonym jeszcze w 2004 r. władze archiwum nie tylko nie chcą dopuścić do dokumentów innych historyków, ale nawet odmawiają podania informacji jak są pogrupowane akta, ile z nich zostało już przeniesionych na nośniki cyfrowe, jak postępuje kopiowanie archiwum itd. Amerykanie sugerują, że chętnie wspomogliby finansowo i technicznie "elektronizację" archiwum. Niemcy odmawiają, mimo że w ubiegłym roku z powodu cięć w budżecie federalnym instytucja w Bad Arolsen musiała zmniejszyć wydatki (trzeba było zwolnić ponad 50 pracowników).
Dostępu do archiwum strzeże zazdrośnie od ponad 20 lat jego szef, urzędnik Międzynarodowego Czerwonego Krzyża Charles Biedermann. Stwierdził on niedawno, że przekazywanie komukolwiek kopii archiwum nie jest uzasadnione "pod względem moralnym ani prawnym". - Żeby otworzyć archiwum, trzeba by zmienić traktat międzynarodowy, który je powołał. Jeśli w traktacie zostanie wpisany dostęp dla historyków, kopiowanie i przekazywanie akt innym instytucjom, to się podporządkuję - mówi Biedermann. Zmiany w traktacie musiałoby zaaprobować 11 rządów, które go podpisały, i ratyfikować ich parlamenty, a to oznaczałoby nawet kilkuletnią zwłokę.
Biedermanna wspiera rząd Niemiec, bo Berlin obawia się, że otworzenie archiwum może spowodować kolejną falę pozwów o odszkodowania. Tym razem za "pogwałcenie prywatności" ofiar Holocaustu. Akta z hitlerowskich obozów zagłady, Gestapo itd. zawierają bowiem mnóstwo "delikatnych" informacji np. o tym, jakie eksperymenty medyczne prowadzono na konkretnych osobach, kogo oskarżano o morderstwo, homoseksualizm, pedofilię, prostytucję, kto szedł na współpracę z Gestapo i dlaczego.
- Trzeba szczegółowo ustalić, kto i w jaki sposób będzie mógł korzystać z tych informacji i kto będzie odpowiadał pod względem prawnym za ewentualne nadużycia - mówi ambasador Niemiec w Waszyngtonie Wolfgang Ischinger. - W tej sprawie aż roi się od problemów prawnych.
Amerykanie uważają jednak, że Niemcy, piętrząc problemy, chcą przeciągać sprawę w nieskończoność. Rok temu podczas konferencji międzynarodowej w Warszawie przedstawiciele 20 rządów wezwali do "natychmiastowych działań". Mówiło się wtedy o terminie - do końca 2005 r. Jednak do tej pory nic się nie stało.
- Będziemy się upierali, by archiwum zostało otwarte - deklaruje pełnomocnik Departamentu Stanu w sprawach związanych z Holocaustem Edward O'Donnell. Kolejny termin podawany przez dyplomatów to maj 2006 r. Po nim można się zapewne spodziewać jeszcze ostrzejszych słów krytyki pod adresem Niemiec.