Weszliśmy do hali w miejscu, gdzie dach dotykał ziemi. Krzyczeliśmy do przygniecionych, że zaraz ich wyciągniemy, że już nadciąga wsparcie. Może pięć metrów od nas blacha przycisnęła 30-letnią dziewczynę. Krzyczała. Szybko podparliśmy ten kawałek dachu podnośnikiem hydraulicznym i dziewczynę udało się uwolnić. Obok leżał mężczyzna, dla niego było już za późno na ratunek. Zmiażdżyła go blacha. Jakiś inny mężczyzna złapał mnie za ramię. Błagał, by ratować jego siostrzeńca. Zaczęliśmy go wyciągać. To jednak było bardzo trudne zadanie, bo dach w tym miejscu był zbyt ciężki, żeby go podnieść podnośnikiem. W ruch poszły piły. A tam pod pierwszą blachą styropian. Wyrwaliśmy go i znowu blacha. Powoli udało się odciąć fragment dachu. Po ponad 40 min wyciągnęliśmy chłopaka. Na szczęście miał tylko złamaną nogę. Życie uratowało mu prawdopodobnie drewniane krzesło, pod którym leżał, i zmarły mężczyzna, który przyjął część impetu.
Potem strażacy zajmują się następnym rannym i następnym, w sumie kilkanaście osób.
Do domu wróciłem po 36 godzinach służby. Nawet nie rozmawiałem z żoną. Małgorzata widziała w telewizji, co tam się działo, więc już o nic nie pytała. Walnąłem kielicha i poszedłem spać.
Marek Szczepański, strażak z 13-letnim stażem z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Katowicach