Sobota, drugi dzień corocznych największych w Polsce targów gołębi pocztowych. Godzina 7 rano. Do największej hali Międzynarodowych Targów Katowickich wpada gęsty tłum hodowców, pasjonatów, ich rodzin, dzieci.
Henryk Musioł z Radzionkowa sam. Ani żona, ani trójka dorosłych synów nie podzielają jego pasji. Jest pewien, że w szczytowym momencie w hali było z osiem tysięcy ludzi. Kupowali ptaki, witaminy, odżywki, obrączki. Pili piwo. - Feta, piknik - opowiada.
Południe, tłum gęstnieje i napiera na estradę, gdzie odbywa się aukcja ptaków. Trwa dwie godziny. - Jak się skończyła, ludzie z Bydgoszczy, Warszawy, Szczecina pojechali do domów. I to ich uratowało.
Przed czwartą w hali robi się pustawo. Na estradzie gra kapela.
Po 17 odwraca się od estrady, patrzy na klatki. Ustawiali je z innymi hodowcami od środy. 1050 klatek, w każdej jeden ptak. Polska czołówka gołębi pocztowych, wybrane na wystawach przez sędziów. Ptaków Musioła nie ma. Hoduje gołębie od pięciu lat, ale nie zakwalifikowały się na targi.
- Nagle coś strzeliło, zgrzyt. Patrzę do góry, leci. Nie odłamek. Cały dach, w dół, na mnie.
Hala ma z 10 metrów wysokości. - Ile minęło? Półtorej sekundy? Zdążyłem dać susa.
Od wyjścia dzieli go piętnaście metrów. Nie zdążył. Traaach, uderzenie. Leży na plecach. Kilka centymetrów nad sobą widzi blachę. Metr z lewej i metr z prawej - legary, na nich oparła się blacha. Za stopami rumowisko. Za głową wyjście zamyka gruba rura. Wokół ryki, krzyki, dzwonki telefonów komórkowych.
Musioł też ma komórkę. Jezu, jaka to dobra rzecz, myśli. Jak daleko - w bluzie, nie ma jak wyjąć. Rozszarpuje kieszeń, dzwoni do żony. - Żyję, kończę, muszę się ratować - mówi. A w głowie pytanie: - Boże drogi, co robić?
Przekręca się na brzuch. Uderzają o siebie metalowe rurki, kable, kłe, kłe - zgrzyta blacha. Ktoś po niej chodzi. - Zejdź! - wrzeszczy Musioł.
Za rurą widzi uciekających ludzi. Parę metrów od niego. Szczęśliwcy. Stali pod ścianą.
Dach załamał się i potworzył tunele. - Tu jestem, ratujcie - woła.
Podbiega dwóch facetów. Unoszą blachę, Musiołowi udaje się przecisnąć tylko głowę. Ale cofa się, jeszcze go blacha zmiażdży.
Mija może dziesięć minut. Słyszy sygnały straży pożarnej, karetek pogotowia.
Światło. Ratownicy z latarkami: - Jak się pan czuje? Musioł: - Ręce mam, nogi mam. Dajcie piłę!
Jest piła. Przecinają rurę. Po 35 minutach wyciągają go.
Nosze, karetka, drugi telefon do żony: - Kochanie, jestem w szpitalu w Katowicach.
Kroplówka, kołnierz ortopedyczny, prześwietlenia czaszki, żeber, każdej kości. Prosi lekarzy: - Jestem cały, puśćcie do domu, tam się stała tragedia, macie dużo roboty.
Musioł to emerytowany górnik, 13 lat na dole. Nigdy, przenigdy nie zdarzył mu się wypadek na kopalni. - Taka hala wystawowa na powierzchni, metalowa konstrukcja. Kto by pomyślał, że się zawali. Czy wiedziałem, że na dachu leży śnieg? A kogo to interesowało? Jak kto patrzył w górę, to na latające ptaki.
- Miał pan szczęście - przerywam milczenie.
- To nie było szczęście. To był cud, że żyję. Kolega stał obok mnie. Zabity. Miałem tam wielu znajomych.