Poprosiła, żeby w "Gazecie" nazwać ją Martą, ale tak naprawdę nosi inne imię. Nie chce jednak, by ktokolwiek ją rozpoznał w tekście czy na zdjęciu. Chce być traktowana zwyczajnie, to znaczy jak zdrowi ludzie.
- Pamiętam, jak zachorowałam na cukrzycę. To było, kiedy miałam osiem lat. Zaczęto się o mnie troszczyć i we wszystkim ograniczać. Rodzina się bała, nauczyciele się bali i coraz więcej zakazywali. Narzucali mi myślenie, że jestem słaba. A ja nie chcę czuć się słaba - opowiada.
Najbardziej bolesne było rozstanie z basenem. Przedtem regularnie pływała. Mimo choroby nie chciała rezygnować, ale decyzja nie należała już do niej. Podjął ją za nią trener. Bał się, że coś się stanie na zajęciach.
- Odtąd nie lubię rozmawiać o swoich słabościach. Nie wiem, czy moje myślenie jest dobre. Są ludzie, którzy dużo opowiadają i może robią przy tym wiele dla innych chorych, ale ja wolę milczeć - wyznaje Marta.
Skończyła szkołę, potem studia i dziś jest dumna, że nikt z jej kolegów nie wie o tym, że ma cukrzycę. Na podjęcie pracy nie starczyło już jednak sił - wysiadły nerki. To było półtora roku temu. Zamiast pójść do pracy, zaczęła utrzymywać się z samej renty.
Przy życiu utrzymywała ją dializa otrzewnowa. Urządzenie stanęło w jej pokoju. Najpierw podłączała się cztery razy dziennie po pół godziny. Potem raz na dobę na całą noc. - Sama dializa otrzewnowa nie była aż tak uciążliwa. Nawet byłam szczęśliwa, że nie muszę chodzić na hemodializy do szpitala. Tam jeden chory leży obok drugiego i wszyscy na okrągło opowiadają o swoich cierpieniach. Chyba nie mogłabym tego słuchać - mówi dziewczyna. Dużo gorsze od domowych zabiegów było ciągłe przywiązanie do jednego miejsca, niemożność wyjechania gdziekolwiek na dłużej.
Dowiedziała się, że w Katowicach zaczęto przeszczepiać jednocześnie nerkę i trzustkę. Pacjenci to chorzy tacy jak Marta, z młodzieńczą cukrzycą, która wyniszczyła im już nerki i grozi kolejnymi powikłaniami: utratą wzroku, amputacją stopy, miażdżycą. Jednoczesny przeszczep i nerki, i trzustki sprawia, że nie tylko nie muszą już mieć dializ, ale zostają wyleczeni także z cukrzycy, bo odtąd insulinę w ich organizmie produkuje nowa trzustka.
- Kiedy lekarz mi to powiedział, napełniła mnie nadzieja na prawdziwą zmianę, na inne życie. Marzyłam, żeby raz wyjść z domu i o niczym nie myśleć. Nie myśleć, że o tej i o tej godzinie muszę coś zjeść, a o tej i o tej wziąć insulinę, a potem bez względu na wszystko o określonej porze wrócić, bo w nocy musi być dializa - mówi Marta.
Czekała kilka miesięcy. Telefon zadzwonił we wtorek 3 stycznia o godz. 4.30. Odebrał tata. Zapytali, czy Marta jest zdrowa i czy ma czym dojechać do Katowic. Prosili, by przyjechać od razu. Wsiadła z rodzicami w samochód i przed ósmą była już w klinice.
Po pięciu godzinach badań zaczął się zabieg. Marta była jeszcze na wpół przytomna, kiedy z przewoźnej lodówki wyjęto trzustkę i chirurdzy zaczęli ją "opracowywać na lodzie" - siedli we trójkę przy stoliku, na którym stała miska wyłożona gazą i wypełniona lodowatą wodą. Położyli na niej trzustkę i obracali ją na wszystkie strony, podwiązując przecięte przy pobraniu od dawcy naczynia krwionośne. - Trzeba je podwiązywać, by potem nie doszło do krwotoku, a tam, gdzie naczyń brakuje, przyszyć nowe - wyjaśnia prof. Lech Cierpka, kierownik katowickiej kliniki. Na koniec, przepuszczając przez trzustkę fiolet, chirurdzy sprawdzają jeszcze, czy wszystkie zespolenia są szczelne.
Gdy po mniej więcej godzinie trzustka dla Marty była gotowa, dziewczyna była już w głębokiej narkozie. Dopiero wtedy zaczęła się właściwa operacja. Chirurdzy wszyli narząd pionowo do jamy brzusznej w okolicy żyły głównej dolnej i tętnicy biodrowej, znacznie poniżej starej trzustki. Potem wykonali jeszcze jedno cięcie i w lewy dół biodrowy wszczepili nerkę. Starej trzustki i nerek nie ruszyli. - Nie robi się tego, jeśli narządy są po prostu niewydolne, ale poza tym nie wpływają na stan chorego. Tak jest lepiej. Zabieg przebiega sprawniej - wyjaśnia prof. Cierpka.
Operacja Marty trwała do ósmej wieczorem. Już na drugi dzień mogła się sama przekonać, że nowa nerka pracuje. Na podjęcie pracy przez trzustkę też nie musiała długo czekać.
Jest pełna nadziei, bo na razie wszystko idzie bardzo dobrze. - Chciałabym znaleźć pracę. Dalej nic nie będą o mówić o chorobie, tym bardziej o przeszczepie. Jedni mogliby mi odmówić, dlatego że dla nich dalej będę chora. Inni mogliby mi coś oferować z litości. Nie chcę ani jednego, ani drugiego. Chcę normalnie żyć. Ten przeszczep to dla mnie szansa na wolność.
Najwięcej takich podwójnych przeszczepów wykonuje się dziś na Śląsku. Zaczęło się w 2001 roku w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu od pierwszego udanego przeszczepu serca i płuc. Pacjent, 37-letni Marek Breguła z Tarnowskich Gór, miał zniszczone serce i nadciśnienie w płucach. Transplantacja samego serca nie miałaby u niego sensu, bo płuca i tak nie podjęłyby właściwej funkcji po operacji. Zespół pod kierunkiem prof. Mariana Zembali przeszczepił mu więc i serce, i płuco.
Udało się, więc chirurdzy podjęli kolejne wyzwanie. Tym razem pacjentem był 43-letni Artur Dudar ze Świnoujścia. Pokonywał dziennie 100 km, by dojechać na dializy. To niewydolne serce sprawiło, że nerki przestały pracować. Wszczepienia samej nerki z powodu słabego serca mógł nie przeżyć. Transplantacja samego serca była zbyt ryzykowna, bo skazany na dalsze dializy mógłby łatwo narazić się na śmiertelną infekcję. W sierpniu 2002 roku Dudar trafił do Zabrza. Najpierw kardiochirurdzy wszczepili mu serce. Potem zespół pod kierunkiem prof. Lecha Cierpki z Kliniki Chirurgii Ogólnej, Naczyniowej i Transplantacyjnej w Katowicach wszczepił mu nerkę. Dudar wrócił do pracy w swojej pralni w Świnoujściu. W 2004 roku ten sam zespół katowickich chirurgów jako trzeci w Polsce rozpoczął jednoczesne transplantacje trzustki i nerki.