Zanim otworzyłem książkę "1491" Charlesa C. Manna, spróbowałem przypomnieć sobie, czego na początku lat 90. uczyłem się o Ameryce prekolumbijskiej w przyzwoitym warszawskim liceum. Zapamiętałem tyle, że Indianie (a właściwie rodowici Amerykanie) przybyli z Azji przez Cieśninę Beringa nie więcej niż kilkanaście tysięcy lat temu i zbudowali dwa potężne imperia, które nie wiedziały o sobie - Azteków w Meksyku i Inków w Peru - a reszta z nich żyła w plemiennych grupach w tropikalnej dżungli albo na północnych preriach. Być może dowiedziałem się więcej, ale reszta musiała paść ofiarą sklerozy wieku dojrzałego.
Ten króciutki opis - przekonuje Charles C. Mann - to streszczenie poglądów naukowców sprzed czterdziestu lat ("1491. New Revelations of the Americas before Columbus", wyd. Knopf, Nowy Jork 2005. Książka nie ma, niestety, polskiego wydania). To nie wina naszych szkół - gdzie indziej jest podobnie. "Przesączanie się" wiedzy z akademickich periodyków do podręczników odbywa się stopniowo i może trwać dziesięciolecia. Nie to jest więc niezwykłe - ale różnica pomiędzy obrazem, który wyniosłem ze szkoły i książek czytanych w dzieciństwie, a tym, o czym uczeni dyskutują dzisiaj.
Mann sam nie jest naukowcem, ale wybitnym dziennikarzem naukowym (pracował m.in. w renomowanym "Science"). Jego pomysł był prosty: zebranie w jednym grubym tomie tego, co uczeni - od archeologów po demografów i genetyków - mieli w ciągu ostatnich 30 lat do powiedzenia o Ameryce przed Kolumbem. Uczeni często spędzają życie nad jednym cząstkowym odkryciem. Mann zbudował z ich dorobku coś, co jest niezwykle rzadkie - interdyscyplinarną, imponującą panoramę.
Co jest w niej nowego? Po pierwsze, jest bardzo prawdopodobnie, że przed przybyciem Kolumba w Amerykach żyło więcej ludzi niż w Europie. Mann cytuje szacunki demografów z Berkeley - Sherburne'a Cooka i Woodrowa Boraha - według których tylko w środkowym Meksyku mieszkało wówczas ponad 25 mln osób. Dla porównania - król Anglii miał wówczas ok. 3 mln poddanych.
Z kolonialnych spisów wiemy, że w XVII w. w środkowym Meksyku zostało już tylko ok. 700 tys. rdzennych mieszkańców. Mann uważa, że potwierdza to skuteczność głównej broni Europejczyków, którą były przywiezione z ojczyzny choroby zakaźne. To nie jest nowy pogląd - ale dopiero Mann pokazuje szerokiej publiczności z detalami mechanizm i gigantyczną skalę tego demograficznego kataklizmu. Co więcej, wykazuje, że podbój obu wielkich imperiów - Peru i Meksyku - poprzedziły epidemie, w których zmarło 30-40 proc. ludności. Osłabione i zdezorganizowane państwa nie miały siły bronić się przed atakami konkwistadorów. Także po podboju przez dziesięciolecia kolejne fale mikrobów dziesiątkowały rdzennych Amerykanów - tak skutecznie, że do pracy Hiszpanie musieli szybko zacząć sprowadzać afrykańskich niewolników. Ten sam mechanizm umożliwił także lądowanie w Ameryce kolonistów ze statku "Mayflower", od których zaczyna się historia Stanów Zjednoczonych - oni również przetrwali tylko dzięki temu, że choroba wybiła wcześniej rdzennych Amerykanów niemal co do nogi.
Demografia prekolumbijskich Ameryk pozostaje bardzo kontrowersyjna - sama bibliografia tematu liczy ponad 90 stron! Mann porusza się jednak po niej z gracją detektywa, cytując równie sprawnie hiszpańskie kroniki, co wyniki prowadzonych w latach 90. badań genetycznych świadczących o tym, że nawet dzisiejsi potomkowie rdzennych Amerykanów są znacznie bardziej podatni na choroby zakaźne od bezpośrednich potomków najeźdźców.
Ameryka nie tylko była gęściej zaludniona, ale także zamieszkana wcześniej i bardziej rozwinięta cywilizacyjnie, niż myśleliśmy - przekonuje Mann. Obszernie opisuje długą debatę o tym, kiedy i w ilu falach mieszkańcy wschodniej Azji przekroczyli Cieśninę Beringa (pierwsza migracja miała najprawdopodobniej miejsce kilkadziesiąt, a nie kilkanaście tysięcy lat temu). Obala też mit - popularny do dzisiaj - że w momencie podboju Ameryka była ziemią dziewiczą, której mieszkańcy żyli w idealnej harmonii z naturą. Przeciwnie: rdzenni Amerykanie nie tylko udomowili liczne zwierzęta, za pomocą starannej selekcji wyhodowali nową - dającą lepsze plony - odmianę kukurydzy, lecz także karczowali lasy, prowadzili ogromne prace irygacyjne i budowali miasta, przy których europejskie stolice wyglądały na brudne kurniki. Mieli w nich ogrody botaniczne, kanalizację i bieżącą wodę wtedy, kiedy na ulicach Paryża i Londynu trzeba było brodzić po kolana w odchodach. Także zamiłowanie do osobistej higieny uderzało Hiszpanów, których większość w życiu nie wzięła kąpieli z prawdziwego zdarzenia.
Oczywiście dla Europejczyka niektóre praktyki rdzennych Amerykanów wydają się barbarzyńskie i obce - od składania ofiar z ludzi w Meksyku po administracyjne przesiedlanie całych plemion z jednego końca imperium Inki na drugi (co Mann porównuje wprost do masowych stalinowskich wywózek). Były jednak także bardzo twórcze - i dla Manna ich zagłada pozostaje niepowetowaną i ciągle niedocenianą stratą. "Rozwijając się na osobności od tysiącleci, Ameryki były nieograniczonym morzem nowych idei, snów, historii, filozofii, religii, moralności, odkryć i wszystkich innych dzieł umysłu - pisze. - Samo tylko odkrycie Ameryki wywołało w Europie intelektualny ferment; o ile byłby większy, gdyby społeczeństwa Indian przetrwały w pełnej chwale!" Nawet jeśli to brzmi naiwnie, czytając książkę Manna, można mu uwierzyć.