Dlaczego politycy nie lubią hipermarketów

Dzięki hipermarketom mniej płacimy za jedzenie, dajemy pracę kobietom po 40. roku życia oraz trzymamy inflację w ryzach. Pomysły posłów - dążących za wszelką cenę do ograniczenia handlu w supermarketach - przypominają argumenty wysuwane w XIX w. przeciw używaniu w fabrykach maszyn czy produkcji przemysłowej. Jednak przed nowoczesnym handlem, tak samo jak przed maszynami, nie ma ucieczki. O skutkach zakazu handlu supermarketów w niedzielę i w małych miejscowościach pisze Piotr Miączyński

To już chyba przesądzone. Będzie zakaz handlu w niedzielę. Wielkie sieci nie będą mogły wejść do mniejszych miejscowości, trudniej im będzie również otwierać duże sklepy. Projekty takich ustaw - złożonych w grudniu w Sejmie - popiera parlamentarna koalicja PiS, Samoobrony oraz LPR.

Niechęć do hipermarketów to jedna z nielicznych rzeczy, która te ugrupowania łączy. Samoobrona i PiS chciały założyć sieciom kaganiec już w ubiegłej kadencji. Zabrakło im wtedy czasu na dokończenie prac parlamentarnych. Dziś, mając większość w parlamencie i poparcie ze strony prezydenta Kaczyńskiego, prawdopodobnie dostaną to, czego chcą.

Oficjalnie politycy są wściekli na wielkie sieci z kilku powodów: oskarżają je, że niszczą drobny handel, wykorzystują pracowników, nie płacą podatków, pochodzą z zagranicy. Jednak wydaje się, że walcząc z hipermarketami, większość posłów chce po prostu zdobyć kilkusettysięczny elektorat sklepikarzy oraz ich rodzin. Zakaz handlu w niedzielę to też ukłon w stronę Kościoła, z którego zdaniem koalicyjna trójka mocno się liczy.

Na niedawnej konferencji prasowej posłowie LPR przedstawiali dickensowski obrazek: w "dzień święty" ojcowie siadają za stołem i piją wódkę. Dzieci bawią się na podłodze, a żony, zamiast zajmować się rodziną, pracują w hipermarkecie. Można wątpić, czy jeśli żona nie będzie w niedzielę pracować, ojcowie przestaną pić i zatroszczą się o rodzinę.

Zły jak supermarket

Wielkie sklepy to dla polityków łatwy przeciwnik. Bo kto je lubi? Na dodatek sieci podkładają się na każdym kroku. Prawdą jest, że wykańczają małych i średnich kupców. Gdy w okolicy otwiera się nowy hipermarket, obroty mniejszych sklepów spadają w ciągu dwóch miesięcy o ok. 20-30 proc.

Otwarcie nowego sklepu dyskontowego typu Lidl czy Biedronka odbiera okolicznym sklepikarzom ponad połowę klientów. I to w ciągu miesiąca.

Wielkich sklepów nie lubią również dostawcy - zazwyczaj małe i średnie firmy. Sieci żądają w zamian za wejście na swój teren gigantycznych upustów. Dostawca musi też płacić ekstra pieniądze za: promocje, gazetki, miejsce na półce, rocznice jubileuszowe sklepu itp. Z umowy nie może się wycofać, bo grozi to makabrycznymi karami. Nieustanna walka o jak najniższe ceny prowadzi też do tego, że dostawcy sprzedają marketom jedzenie fatalnej jakości.

Dotyczy to przede wszystkim produktów pod marką własną, czyli robionych pod marką sieci lub na ich specjalne zamówienie. Według badań Państwowej Inspekcji Handlowej najgorzej wypadły produkty mleczne - aż jedna trzecia miała wady, oraz mięsne - tu problemy z jakością miało grubo ponad 20 proc. wyrobów. Sery miały "miąższ kruchy, mazisty, smak i zapach lekko gorzki, jałowy, odbiegający od typowego". Wędliny były pompowane wodą, tłuszczem oraz skrobią, zaniżano w nich ilość mięsa. W wędzonkach stwierdzono "smak kwaskowy, występowanie skupisk galarety, gumowatą konsystencję, wyciek soku". Okazało się też, że jedna czwarta wyrobów miała zaniżoną jakość w stosunku do informacji na opakowaniu.

Sieci starają się płacić jak najniższe podatki. Do 1993 roku były z nich całkowicie zwolnione. Dziś część z nich nie płaci lokalnego podatku od nieruchomości. Na dodatek oszczędzają na podatku dochodowym od osób prawnych. Nowe sklepy budują najczęściej za kredyty bankowe, a raty wrzucają w koszty. W ten sposób mało która firma osiąga zysk, który można by opodatkować. Można jednak spytać: który przedsiębiorca stara się płacić wysokie podatki?

Wielkie sieci fatalnie traktują pracowników. Być może fikcją jest obrazek serwowany czasem przez media, że klasyczny pracownik zagranicznego marketu to kasjerka w pampersie, która oddaje mocz w trakcie pracy, bo ani na moment nie może oddalić się od kasy. Nie ma jednak wątpliwości, że niektóre markety mają spore problemy z prawem pracy, jak choćby portugalska sieć Biedronka.

W sądzie leży pozew zbiorowy stu pracowników tego koncernu, którzy domagają się 3,5 mln zł zaległych pensji. Inny bulwersujący - jeśli prawdziwy - przypadek: jedna z kasjerek Biedronki w Morągu oskarża Portugalczyków o to, że w wyniku niewolniczej pracy poroniła. Według kobiety jej dziecko nie żyje, bo ciągnęła wózki z paletami załadowanymi po dwieście kilo.

Hipermarkety sprzyjają biednym

Z przewinieniami popełnianymi przez wielkie sklepy można jednak walczyć za pomocą obowiązującego prawa. Jeśli w marketach łamane są prawa pracownicze, interweniować powinna inspekcja pracy. Sieci nie chcą płacić podatków? Od tego jest fiskus. Zepsute towary? Do gry wchodzi inspekcja handlowa. Dostawcy się skarżą? Nikt nie musi sprzedawać towaru sieciom wielkopowierzchniowym.

Obowiązujące przepisy nie rozwiązują tylko problemów drobnych sklepikarzy. Jednak specjalna ochrona drobnych handlowców nie leży w interesie zwykłego konsumenta. Nowoczesny handel działa według zasady sformułowanej przez Edouarda Leclerca: "Kupić możliwie jak najtaniej, aby odsprzedać jak najtaniej". I tak marża w sklepach dyskontowych wynosi 13 proc., w hipermarketach - 17 proc., a w sklepach sąsiedzkich 25 proc.

W sieciowych sklepach jest średnio o ok. 9 proc. taniej niż w osiedlowych - dane PMR Ltd. Jeśli rodzina wydaje na żywność tysiąc złotych miesięcznie, dzięki zakupom w hipermarkecie oszczędzi 90 zł. Jeśli kupuje wyroby produkowane pod marką własną, wyda o 20-30 proc. mniej, niż zaopatrując się w małych sklepach.

To jednak nie koniec. Skoro priorytetem sieci są stałe niskie ceny - wielkie sklepy doskonale sprawdzają się jako kotwica inflacyjna. Markety nie pozwalają bowiem na gwałtowny wzrost cen żywności, a także artykułów przemysłowych.

Zakaz handlu to zwolnienia

PiS oraz LPR chcą zakazu handlu w niedziele i święta. Według projektu Ligi w te dni pracować by jednak mogły firmy zatrudniające nie więcej niż pięciu pracowników. Ma to uprzywilejować małe firmy w walce z wielką dystrybucją. Taki przepis byłby jednak niezgodny z konstytucją, bo godziłby w równość podmiotów gospodarczych. Trzeba by więc wprowadzić ogólny zakaz handlu dla wszystkich podmiotów handlowych.

Zakaz handlu w niedzielę oznacza skrócenie tygodniowego czasu pracy w sklepach i mniejsze nawet o 15 proc. obroty. Część pracowników będzie musiała więc odejść. Sieci szacują, że może to być nawet co siódmy zatrudniony, czyli w praktyce kilkadziesiąt tysięcy osób. Ludzi zwolni bądź zmniejszy im pensje również część sklepów osiedlowych, które pracują w niedzielę. Pobożnym życzeniem jest opinia LPR, że niedzielny ruch rozłoży się na inne części tygodnia, a więc w pozostałe dni potrzebne będzie więcej ludzi do pracy. Już prędzej kolejki w sklepach będą dłuższe.

A pracę w handlu znajdują osoby o niskich i bardzo niskich kwalifikacjach. Czyli osoby młode, bez doświadczenia, odbytej służby wojskowej, kobiety po 40-ce, bez znajomości języków obcych, obsługi komputera oraz studenci mogący pracować tylko w określonych godzinach. Tacy pracownicy nowej roboty łatwo nie znajdą.

Markety precz z miasteczek

Zgodnie z propozycją Samoobrony władze miast do 15 tys. mieszkańców nie mogłyby wydać zgody na otwarcie sklepu powyżej 400 m2 (z żywnością) i powyżej 600 m2 (pozostałe artykuły). Podobna reguła obowiązywałaby w miejscowościach od 15 tys. do 50 tys. mieszkańców: zakaz obejmowałby jednak odpowiednio obiekty ponad 600 m2 i 1000 m2.

W większych miastach decyzja o tym, czy otwierać sklep od 400 do 2 tys. m2, wymagałaby wspólnej decyzji wójta (lub burmistrza czy prezydenta) oraz rady gminy lub miasta. Do utworzenia sklepu o powierzchni ponad 2 tys. m2 potrzebna by była dodatkowo pozytywna uchwała rady sejmiku wojewódzkiego.

Raczej nie ograniczy to działalności wielkich sieci i nie uratuje drobnego handlu. Po pierwsze koncerny handlowe - jak same przyznają nieoficjalnie - stworzą po prostu specjalne sieci małych sklepów o powierzchni poniżej 400 m2 zaopatrywanych z kilku magazynów centralnych. Takie obiekty będą oferować bardzo wąski asortyment produktów (głównie pod marką własną) w niezwykle atrakcyjnych - dyskontowych - cenach. Sklep zatrudniałby zaledwie parę osób i tym samym miał niskie koszty stałe. Z badań przeprowadzonych na zamówienie sieci wynika, że taki format byłby mocno opłacalny. Po drugie wszelkie reglamentacje są doskonałą pożywką dla korupcji.

Dyskusyjny jest również plan Samoobrony, aby do wniosku o pozwolenie inwestor dołączał sporządzoną na własny koszt "analizę ekonomicznych i społecznych skutków utworzenia wielkopowierzchniowego obiektu handlowego". Przecież opinia na zamówienie inwestora będzie dla niego pozytywna.

Sklepikarze nie znikną

Pomysły parlamentarzystów - dążące za wszelką cenę do ochrony drobnych sklepikarzy - przypominają argumenty wysuwane w XIX wieku przeciw używaniu w fabrykach maszyn czy produkcji przemysłowej. To przez maszyny robotnicy mieli tracić pracę, winiono je też za fatalne warunki pracy oraz niskie płace.

A przed nowoczesnym handlem tak samo jak przed maszynami nie ma ucieczki. W miarę upływu czasu udział wielkich sklepów w rynku będzie rosnąć. Dziesięciu największych detalistów ma dziś w Polsce tylko jedną czwartą rynku. Dla porównania w Niemczech jest to 87 proc., we Francji 86 proc., a w Hiszpanii 83 proc. Stało się tak mimo obowiązującego tam prawodawstwa zwalczającego wielkie sieci.

Rosnący udział wielkopowierzchniowego handlu nie oznacza jednak, że drobni kupcy znikną całkowicie. Ba, ich udział będzie prawdopodobnie wyższy niż na Zachodzie. Polacy lubią bowiem - i jest to europejski ewenement - "współkorzystać" z różnych typów sklepów. Na przykład trzy razy w tygodniu idą do pani Kasi kupić chleb i pomidory, a raz na tydzień do hipermarketu.

Często stosowany jest również inne rozwiązanie. Po mięso, ryby czy warzywa Kowalski chodzi do warzywniaka czy mięsnego. Po chemię - szampony, proszki do prania - oraz napoje do dużego sklepu. Robi to zakładając, że giganci nie radzą sobie ze świeżymi produktami.

Tępiąc wielkie sieci, politycy chcą uszczęśliwić naród na siłę. Przypomina to dowcip krążący ostatnio po Warszawie. - Chcemy waszego dobra - powiedział premier Marcinkiewicz do Polaków. Zaniepokojeni Polacy zaczęli więc ukrywać swoje dobra w bezpiecznych miejscach.

O tym, czy chcemy kupować w hipermarketach i robić zakupy w niedzielę, powinniśmy zadecydować sami. Własnymi nogami.