O "cichej" epidemii AIDS w Henanie zrobiło się głośno pod koniec maja, gdy dr Gao Yajie, laureatka nagrody za walkę z AIDS przyznawanej przez międzynarodową organizację Global Health Council, nie dostała zgody na wyjazd do USA, by odebrać wyróżnienie. Gao nie jest dysydentką, kilka lat temu dostała od ministerstwa zdrowia tytuł Obywatela nr 1 w Prewencji HIV.
O dr Gao pisała prasa chińska i "New York Times". Mnie opowiedział o niej dr Wan Yan Hai, jej kolega mieszkający w USA. Pięć lat temu 76-letnia dziś lekarka postanowiła na własną rękę walczyć z AIDS. Za swą emeryturę wydaje ulotki o AIDS, szkoli ochotników, którzy je rozdają, wynajętą taksówką tłucze się po drogach i przywozi chorym leki przeciwbólowe i ciasteczka. "Chyba sam Przewodniczący Mao nam tu panią doktor zesłał" - napisał do dr Gao jeden z chorych.
Dość szybko chiński doktor Judym ściągnął na siebie furię urzędników z wydziału zdrowia prowincji Henan. Od dyrekcji szpitala w Henanie dr Gao dostała reprymendę za to, że rozmawiała z dziennikarką amerykańską i że współpracuje z "antychińską" organizacją Global Health Council. "Ministerstwo zdrowia jest po stronie pani Gao, ale co może słabe ministerstwo - napisał autor raportu o epidemii He Aifang. Według naszych wiadomości pod tym pseudonimem ukrywa się pracownik wydziału zdrowia prowincji Henan. Raport dostępny na internetowej stronie Ambasady USA w Pekinie jest jednym z najważniejszym źródeł informacji o tej sprawie. O tajemnicy Henanu zrobiło się głośno również dlatego, że siedmiu mieszkańców Wenlou, jednej z zarażonych wsi, przyjechało do stolicy i opowiedziało korespondentom zachodnim o dziesiątkach ludzi z ich wioski umierających na AIDS.
W raporcie He Aifanga powtarza się nazwisko Liu Quanxi, od 1992 r. szefa wydziału zdrowia Henanu. Kiedy Liu obejmował urząd, władze lansowały hasło "bogaćcie się". Liu zdecydował więc, że wydział zdrowia podejmie działalność gospodarczą, i powołał spółkę produkującą leki oraz centralny punkt krwiodawstwa. Rozumowanie było proste: 100-mln Henan ma pod dostatkiem krwi, surowca do produkcji preparatów krwiopochodnych. Co więcej, krew mieszkańców prowincji jest wolna od AIDS, bo przecież do Henanu jest tak daleko ze złotego narkotycznego trójkąta przy granicy birmańsko-tajlandzkiej.
Ale Chińczycy, którzy utożsamiają krew z energią życiową, nie lubią oddawać krwi. Liu ogłosił więc, że będzie się płacić dawcy 40 juanów (5 dol.) za pobranie. I co równie ważne, dawcy wstrzyknie się z powrotem tę samą ilość krwi odsączonej z osocza. To trafiło chłopom do przekonania. Stacje krwiodawstwa zakładano przy szpitalach, urzędach gminnych, jednostkach wojskowych, kopalniach, fabrykach. W sumie powstało ich co najmniej 200.
Kto nie mógł dotrzeć do punktu w mieście, mógł oddać krew w prymitywnych "bankach krwi" na kółkach jeżdżących od wsi do wsi. Ubodzy chłopi masowo oddawali krew, a rekord należy do pewnego małżeństwa, które odwiedziło stację krwiodawstwa aż 45 razy. Zabieg zajmował chwilę: dawca podawał grupę krwi i kładł się na ziemię; krew pobierana dziesiątki razy tą samą igłą trafiała do wirówki, w której oddzielano cenne osocze, a następnie zlewano do pojemników. Z nich sanitariusze wyciągali porcję, które wstrzykiwali z powrotem dawcy. Same brudne igły wystarczyły do zarażenia żółtaczką typu B i C, ale wymieszanie krwi różnego pochodzenia i wstrzykiwanie jej z powrotem doprowadziło do zarażenia śmiertelnym wirusem.
Według raportu Liu Quanxi postanowił przyciągnąć do swej prowincji amerykańskie firmy farmaceutyczne, które - omijając zakaz wywozu osocza - mogłyby podjąć produkcję preparatów krwiopochodnych na miejscu. Amerykanie zareagowali podobno entuzjastycznie. W 1993 r. ściągnęli Liu do Stanów, by omówić szczegóły, ale podpisanie kontraktu nie doszło do skutku, bo ostrożni Amerykanie chcieli podpisać umowę nie tylko z Liu, ale i z władzami prowincji - czytamy w raporcie He Aifanga.
Jednak i tak krew z Henanu kupowały laboratoria z Szanghaju i Wuhanu. Gdy w 1995 r. pojawiły się pierwsze informacje o epidemii, Liu oświadczył, że "w Henanie nie ma AIDS". Potem nakazał po cichu przeprowadzić badania na krwiodawcach z 13 powiatów. Okazało się, że 60 do 80 proc. wśród badanych to nosiciele wirusa HIV. Wystraszony Liu kazał utaić te informacje - jego podwładni do dziś gorliwie zajmują się blokowaniem informacji o AIDS - stwierdza raport He Aifanga. I - jak pisze dalej - wydział zdrowia Henanu nie widzi potrzeby przeprowadzania testów nawet w najbardziej zarażonych powiatach, w których nosicielem jest co piąty mieszkaniec. W Henanie badania na nosicielstwo szpitale przeprowadzają jedynie na wyraźne życzenie pacjenta.
Kiedy w 1999 r. epidemiologowi z uniwersytetu w Hubei Gui Xi'en udało się zbadać 155 dawców krwi z wioski Wenlou, okazało się, że 96 jest zarażonych. Gui złożył odpowiedni raport w ministerstwie zdrowia. Dziś jednak obowiązuje go zakaz rozmowy z zagranicznymi dziennikarzami.
Wpływowy Liu wyciszył szum wokół afery. Kiedy Liu dowiedział się, że gazeta "Dahe Bao" zamierza opublikować duży tekst o aferze, przekonał redakcję, że korzystniejsze będzie umieszczenie zamiast tego reklamy za 10 tys. dol. A zbyt ciekawski dziennikarz zajmujący się problemami zdrowia musiał odejść z "Dahe Bao". Kłopoty mieli też inni wścibscy dziennikarze prasy henańskiej.
Jeszcze przez kilka lat zarażeni chłopi oddawali krew. Dopiero w 1998 r. sprawa stała się na tyle głośna, że "banki krwi" zamknięto. Jednak autor raportu jest przekonany, że działają one nadal, tyle że w podziemiu.
W latach 80. Chiny zakazały sprowadzania zagranicznych preparatów krwiopochodnych i wprowadziły obowiązkowe testy na nosicielstwo HIV dla cudzoziemców. Naturalnym odruchem kraju, który postawił Wielki Mur, było odgrodzenia się od zarazy. "Było to naiwne, bo zaniedbano jednoczesnej kontroli krajowych krwiodawców" - twierdzi dr Gao.
Prawda o tym, że i Chiny nie są wolne od AIDS, toruje sobie drogę bardzo opornie. Kampania przeciwko AIDS napotyka wśród purytańskich władz duże opory. Nieśmiała kampania profilaktyki AIDS ruszyła w większych miastach i na południu. Ale z danych chińskiego ministerstwa zdrowia wynika, że tylko 3,8 proc. Chińczyków wie o tym, że wirus przenosi się przez krew.
W Henanie chorzy są traktowani jak trędowaci. Nikt nie kupuje warzyw z zarażonych wiosek, bo mogą być zarażone, nie weźmie za żonę tamtejszej dziewczyny, nie spotka się z chłopcem. Chorzy są izolowani i szykanowani, ale i tak mają szczęście, że upadła propozycja urzędu bezpieczeństwa z miasta Taishan, by na wzór Kuby pozamykać ich w specjalnych obozach. Jednak władze niektórych prowincji wprowadzają restrykcje na własną rękę: np. nosicielom HIV w prowincji Hebei nie wolno się zajmują się żenić, służyć w wojsku, mieć dzieci, zatrudniać pracowników. Syczuan wprowadził przymusowe testy dla każdego mieszkańca prowincji, który przebywał zagranicą ponad rok.
Słychać jednak i inne głosy. Czołowy autorytet w sprawach AIDS profesor Wang Yanguang z chińskiej Akademii Nauk Społecznych wezwał w artykule opublikowanym w kwietniu 2000 r., by zamiast represji trzymać się "strategii tolerancji [wobec ludzi o odmiennych przekonaniach i zachowaniach] połączonej z profilaktyką HIV/AIDS".
AIDS to globalne zagrożenie, walka z chorobą wymaga od Chin jawności i otwarcia - przekonuje dr Gao. Jedno jest pewne: strategia Wielkiego Muru nie zdaje dziś egzaminu.
Dopiero w 1993 r. rząd powołał komórkę do walki z AIDS przy ministerstwie zdrowia. Dziś Chiny przyznają się oficjalnie do 22517 nosicieli wirusa, twierdząc, że większość to narkomani i prostytutki. To mimo wszystko przełom, jeśli zważyć, że do niedawna w Chinach oficjalnie nie było prostytucji, a homoseksualizm przestał być przestępstwem dopiero w tym roku. Eksperci ministerstwa zdrowia oceniają, że zarażonych może być 600 tys. Nieoficjalnie mówi się o wielokrotnie wyższej liczbie. ONZ ostrzega, że bez wielkiej kampanii walki z AIDS w 2010 r. Chiny będą już miały 10 mln chorych.
Maria Kruczkowska