Zyta Gilowska zawitała w Sejmie po wyborach jesienią 2001. Wcześniej była tylko działaczką samorządową Unii Wolności, a od 2001 r. - członkiem Platformy Obywatelskiej. Od razu jednak stanęła na trybunie i bez kartki jęła wypowiadać się o budżecie, walczyć a to z ministrem finansów Markiem Belką, a to z Grzegorzem Kołodką.
Zasłynęła z powiedzonek, które punktowały słabości ekipy gospodarczej SLD. Gdy Kołodko, proponując abolicję podatkową, zażądał od podatników szczegółowych oświadczeń majątkowych, Gilowska wymyśliła złotą szczękę. Zarzuciła wicepremierowi zbyt gruntowne interesowanie się majątkiem podatnika. Kazał - mówiła - mu zeznawać, czy ma "złotą sztuczną szczękę, jeśli jest warta więcej niż 10 tys. zł". Ta szczęka przeleciała przez wszystkie media. Przyczyniła się do obalenia abolicji Kołodki. Utrwaliła obraz Gilowskiej jako mistrzyni puenty nawet w nudzie gospodarczych przemówień.
Wkrótce Gilowska, profesor ekonomii UMCS, Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Uniwersytetu Warszawskiego, wyszła poza ustawy ściśle gospodarcze. Nie schodziła z mównicy sejmowej, występując w imieniu PO. W dyskusji nad skróceniem kadencji Sejmu w 2004 r. przejechała się po całych rządach SLD. - W kółko nowelizujemy te same ustawy. Sama ustawa o podatku od osób fizycznych była zmieniana 21 razy. Policzmy uczciwie: jak wyjąć święta i wakacje, to ten Sejm co miesiąc zmieniał tę ustawę. Podatnik ma się zorientować w takim mętliku? - pytała Gilowska.
Pod butem jej krytyki znalazły się zdrowie i korupcja, tryb uchwalania "rywinowej" ustawy o RTV ("Przecież to była zgroza") i ustawa o biopaliwach. Sprawiała wrażenie osoby, która na wszystkim się zna.
Jej konikiem była racjonalizacja wydatków publicznych. W 2002 r. "Nowiny" spytały ją, co by zrobiła na miejscu ministra finansów. Otóż cięłaby wydatki na sferę socjalną. Sfera socjalna bowiem "jest rozbudowana ponad zdrowy rozsądek i nasze możliwości finansowe". Śmielej by zablokowała "różne waloryzacje", choć zastrzegła, że wydatków socjalnych szybko się nie da obciąć.
Była stała w poglądach. W lutym 2005 r. mówiła we "Wprost", że przyszły minister finansów powinien przede wszystkim "rugować socjalizm". "Dlatego chcemy obniżyć i uprościć podatki według zasady "3 X 15": 15-procentowy podatek PiT, CiT i VAT".
Była fanką podatku liniowego, ulubieńca PO, zwalczanego w kampanii przez PiS. Platforma ją typowała na wicepremiera i ministra finansów w swoim rządzie. Szła w górę.
Nie sposób było w ostatnich latach otworzyć telewizor, by nie zastać tam Gilowskiej. Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego razem z czołówką Platformy tańczyła na scenie w rytm pieśni "Do przodu, Polsko" śpiewanej przez Marka Torzewskiego.
Gdy Donald Tusk rozpoczynał swoją kampanię w auli Politechniki Warszawskiej, Gilowska mówiła: "Donald, bracie". O Janie Rokicie też wspominała jako o bracie. - Niech nasi wrogowie nie liczą, że zaczniemy się spierać - to jej słowa z początku maja 2005.
Trzy tygodnie później z hukiem odeszła z Platformy. Poszło o syna, który miał startować z lubelskiej listy PO i pisać odpłatne ekspertyzy dla PO, oraz o synową, którą Gilowska zatrudniła w swoim biurze poselskim, jeszcze jako obcą osobę.
Odrzuciła zarzuty o nepotyzm. Oświadczyła, że "zarząd krajowy PO świadomie podjął decyzję zorganizowania własnej wiceprzewodniczącej pokazowego procesu". 56-letnia Gilowska wycofała się i znikła ze sceny publicznej. Nie jest już posłem.
Gdy niespełna rok temu "Wprost" dopytywał, czy na pewno to ona będzie ministrem w rządzie Rokity, powiedziała: "Mówi pan tak, jakbym przebierała nóżkami do rządowych konfitur. Bzdura. Ani ja się nie wyrywam, ani to konfitury". W końcu jednak przyznała: "Wyzwań się nie boję. Podejmowanie wyzwań to istota polityki".