Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że gdy mowa o polskiej fonografii, najłatwiej opisywać ją słowem "kryzys". Zapaść trwa tak długo, że to, co powinno być stanem przejściowym, po którym następuje poprawa sytuacji, stało się normą. W niemal czterdziestomilionowym kraju limit wymagany do uzyskania statusu Złotej Płyty wynosi 35 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Większość wykonawców może tylko pomarzyć o przekroczeniu tej granicy.
Polacy wciąż nie kupują płyt. A jeśli kupują, to składanki - z najnowszymi przebojami pop, z hiphopowymi hitami ostatnich miesięcy bądź eleganckimi, ale nie zawsze prezentującymi aż tak wysoki poziom artystyczny, jak by się mogło wydawać kompozycjami smoothjazzowymi. Na światowych rynkach trwa zaś ożywienie. U nas nawet rządząca się do niedawna własnymi prawami i gwałtownie rozwijająca się scena hiphopowa najlepszy moment ma już chyba za sobą.
A jednak mimo to rok 2005 był pod paroma względami wyjątkowy. I nie warto zamykać go wyłącznie typowym dla dyskusji o polskiej scenie muzycznej narzekaniem.
Wydarzeniem numer 1 pozostaje wydana wiosną płyta Lao Che "Powstanie Warszawskie". Płockiej grupie udała się rzecz niezwykła. Zespół wziął na warsztat temat trudny i delikatny zarazem. Uniknął banału, ale jednocześnie nie wpadł też w pułapkę patosu. Przełożył dramat 63 dni warszawskiego powstania na język muzyki rockowej zrozumiały dla współczesnego odbiorcy. Tym samym udowodnił, że takie tematy mogą być zarówno inspirujące dla popkulturowych twórców, jak i interesujące dla odbiorców ich twórczości. Kto widział reakcję kilkutysięcznej i nastoletniej publiczności podczas koncertów Lao Che na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego, nie ma co do tego żadnej wątpliwości.
"Powstanie Warszawskie" to jednak nie tylko udana płyta, to bardzo ważny głos w dyskusji na temat tzw. nowego patriotyzmu. Młodzi wykonawcy od paru już lat coraz odważniej mówili o historii, o Polsce. Widać to było przede wszystkim w produkcjach hiphopowych (wystarczy przypomnieć tylko nagrania O.S.T.R-a, WWO czy Zipery). Ale to dopiero Lao Che zmierzyło się z tą tematyką na taką aż skalę. I wyszło z tego starcia z historią zwycięsko.
Nie tylko to, co działo się dziesiątki lat temu, inspirowało w 2005 roku do pisania ważnych tekstów. Równie ważna była historia związana z Janem Pawłem II. Gdy wiosną odchodził, byłem przekonany, że zarówno jego upublicznione cierpienie, jak i cały związany z nim medialny spektakl, a potem gwałtowny wybuch emocji, które zaowocowały masowymi gestami jedności i pojednania muszą doczekać się jakiegoś odbicia, komentarza w twórczości polskich wykonawców. I rzeczywiście. Pierwszym poważnym głosem jest "Na pogrzeb króla" nagrane przez kierowaną przez Krzyśka "Grabaża" Grabowskiego grupę Strachy Na Lachy. Chociaż w tekście tego utworu ani razu nie pada bezpośrednie odniesienie do Jana Pawła II, nawiązania są bardzo oczywiste. "Martwy sam palec serdeczny/Zgasł na palcu pierścień wieczny/Widzisz ten tłok piekielny w szatni/Nikt nie chce stąd uciec ostatni" śpiewa Grabaż. Jego tekst to nie tyle próba zmierzenia się ze znaczeniem postaci Papieża, ile raczej gorzka diagnoza polskich zachowań w obliczu śmierci wielkiego Polaka: "Kto z głośników samochodów/Przemówi do narodu/Kiedy się tego ludu boi/Nawet ten co nad królem stoi".
Podobnie interpretować też można "Pana Pancernego" z najnowszej płyty Kultu "Poligono Industrial". To tekst bardzo niejednoznaczny (momentami wręcz mętny). Gdy jednak Kazik Staszewski śpiewa w nim: "Na pałacu Pana Pancernego rozwieszono sznury/Kolorowe, wielobarwne w obecności popkultury/Przedstawiciele władzy lokalnej nie śmią nawet się odważyć/By ciężkie stadium choroby, ogólnie widoczne zauważyć", trudno nie ulec pokusie, aby odczytać go właśnie jako komentarz do śmierci Papieża.
Były w mijającym roku w muzyce także wydarzenia dużo lżejszego kalibru, o których jednak też warto wspomnieć. Po latach na mapę polskich festiwali powrócił - i to z dużym powodzeniem - Jarocin. Wydarzeniem okazała się też tegoroczna edycja Open'er Festivalu w Gdyni. To imprezy z dwóch różnych biegunów - adresowane do innej publiczności, organizowane według zupełnie odmiennych zasad. Ich sukces pokazał jednak, że polska publiczność spragniona jest dobrych wakacyjnych imprez muzycznych. Spragniona jest zresztą także sensownego życia koncertowego. Skutecznie przekonują o tym tłumy widzów na występach większości rodzimych wykonawców - zarówno tych reprezentujących polską czołówkę, jak i - przy zachowaniu odpowiednich proporcji - tych aspirujących dopiero do pierwszej ligi.
Także za ich sprawą rok 2005 uznać warto za co najmniej ciekawy, a w następne 12 miesięcy można spojrzeć z większą nadzieją.