Jest coś fantastycznego, że Wojciech Marczewski i Juliusz Machulski, reżyserzy z tak różnych parafii - jeden kojarzony z filmem autorskim, drugi z rozrywką - mówią dziś jednym głosem o kinie polskim. Pamiętajmy o jednym: prawdziwa rozmowa z widownią ponad głowami władzy, jaką prowadziło dawne kino polskie została przerwana ćwierć wieku temu i nigdy niewznowiona. W latach 90. kino polskie jakby uznało swoją przegraną, jak uczeń, który godzi się, że nie przejdzie do wyższej klasy. Odzwyczailiśmy się od myśli, że nasz film może znaleźć się w centrum uwagi własnej widowni, tak jak kino niemieckie, czeskie, skandynawskie. Ta widownia nie musi być milionowa, wystarczy nawet 50 tysięcy widzów, byle tylko poparcie widowni było silne. Nasz kompleks przejawia się w pysze i pogardzie wobec widza. Z góry zakładamy, że należy on do masy bezmyślnych konsumentów sterowanej przez propagandę rynkową. W rozmowie z Margaret Menegoz, francuską producentką filmów Rohmera i Hanekego, a więc kina o najwyższych ambicjach artystycznych, usłyszałem: "Twórczość ambitna i opłacalność to nie są przeciwieństwa. Jeśli pomimo wsparcia film nie znajduje swojej publiczności, znaczy, że coś jest nie w porządku". Kiedy to samo mówi dyrektor PISF, podnosi się krzyk, że atakuje się wolność artysty. Ale tak pojmowana wolność - czyli zgoda na pozostawanie w getcie, rezygnowanie z widza - jest mentalnym spadkiem po czasach niewoli. Wynika z przerażenia rynkiem, traktowanym jak system totalitarny. Inaczej myślą najmłodsi reżyserzy wychowani w tym "systemie": Leszek Dawid, Anna Kazejak, Jan Komasa, Filip Marczewski, Jacek Nagłowski. Po ich pierwszych filmach widać, że mają oni takie same ambicje docierania do nieznanego widza jak reżyserzy z pokolenia ich ojców, z PRL. Tamci nie dali się zastraszyć ideologii, ci nie dadzą się zastraszyć fetyszowi komercji - będą robić swoje i zarazem będą chcieli zdobyć widza. Dla nich jest ten instytut i nowe prawo filmowe.