W mieście Zaqaziq w delcie Nilu 25 kobiet próbowało siłą dostać się do lokalu wyborczego otoczonego kordonem policji. Zostały potraktowane gazem łzawiącym. - Czego się boicie? Każdy ma prawo głosować! - krzyczały. Podobnie było we wszystkich 127 okręgach, w których powtarzano głosowanie, bo w poprzednich trzech turach nikt nie zdobył tam ponad połowy głosów.
Rządzący od 24 lat prezydent Hosni Mubarak poszedł na całość - zwolennicy rządu uzbrojeni w noże, butelki i maczety atakowali wyborców stojących w kolejkach do lokali. Policjanci strzelali gumowymi kulami i używali gazu łzawiącego - w mieście Damietta w północnym Egipcie tak ostro, że dwóch mężczyzn zabili. Dochodziło do starć ze zwolennikami fundamentalistycznego i Bractwa Muzułmańskiego.
To właśnie sukcesów zdelegalizowanego Bractwa tak przestraszył się prezydent Egiptu. W trzech poprzednich turach jego członkowie kandydujący jako niezależni zdobyli aż 76 miejsc w parlamencie, pięć razy więcej, niż mieli do tej pory. Wprawdzie rządząca partia NDP tak jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat będzie miała większość, ale po raz pierwszy zagrozi jej tak duża opozycja.
Mubarak sam pozwolił na to Bractwu Muzułmańskiemu. Na początku tego roku zaczął odgrywać demokratę, zliberalizował prawo wyborcze i pozwolił na uczciwą kampanię. Nie aresztował przeciwników, nie stawiał ich przed sądami wojskowymi. Dopiero gdy zobaczył wyniki po pierwszych turach, zaczął wracać do starych metod.
W ostatnich tygodniach policja aresztowała ponad 1400 sympatyków Bractwa, w tym także prowadzących kampanię kandydatów. Już w poprzedniej turze tydzień temu miejscami dochodziło do blokowania lokali wyborczych i starć z policją.
W momencie zamykania tego wydania "Gazety" oficjalne wyniki wczorajszego głosowania nie były jeszcze znane. Trudno jednak oczekiwać, by opozycja zdobyła w nich jakikolwiek mandat, skoro niewielu osobom udało się w ogóle dotrzeć do urn.