Marcinkiewicz i in vitro

Wczoraj Kazimierz Marcinkiewicz powołał na wiceministra ds. rodziny Jolantę Kluzik-Rostkowską, która opowiada się, choć z zastrzeżeniami, za zakazanym przez naukę Kościoła zapłodnieniem in vitro. Ale dzień wcześniej w Radiu Maryja Marcinkiewicz zapowiedział powołanie ?specjalnego doradcy ds. ochrony życia poczętego", rzecz zdumiewająca w państwie neutralnym światopoglądowo. Mówił: ?Nie dopuścimy, by rozszerzać zakres nieobowiązywania ustawy o ochronie życia poczętego na doświadczenia, które wiążą się z tzw. zapłodnieniem in vitro".

To ma oznaczać: ograniczyć zakres in vitro za pomocą ustawy antyaborcyjnej. Marcinkiewicz użył słowa "doświadczenia", jakby nie chodziło o technikę leczenia, dzięki której od 27 lat przyszło na świat 1,5 miliona istot.

Premier wpisał się w zideologizowane ujęcie problemu a la LPR. Eurodeputowana Ligi Urszula Krupa mówiła w Radiu Maryja: "In vitro to jest po prostu używanie dzieci, które chce się spreparować w probówce. Nie dlatego, żeby powołać człowieka, tylko potrzebne mi dziecko do zaspokojenia własnych zachcianek".

***

Oto mamy małżeństwo, które decyduje się na zapłodnienie pozaustrojowe, choć jest to kosztowne, a Polska, inaczej niż prawie cała Europa, zapłodnienia nie refunduje.

Oni jednak chcą dziecka. To pragnienie nie różni ich ani od premiera Marcinkiewicza, ani od posłanki Krupy. Mają tylko pecha, że np. jego plemniki są za słabe.

Aby zwiększyć szanse na dziecko, lekarze stymulują organizm matki lekami (drogie!). I organizm wytwarza nie jedną komórkę jajową, lecz wiele - zwykle od 5 do 15. Lekarze łączą jajeczka w probówce z plemnikami ojca (zwykłe in vitro), a gdy trzeba, robią tzw. mikromanipulację: chwytają plemnik pipetą i wprowadzają go do komórki jajowej.

Wzruszeni rodzice mogą to śledzić na monitorze. Zapewniam Pana Premiera, że to przejmujący moment egzystencjalny, a nie jakieś niecne "doświadczenia".

Z zapłodnionych jajeczek wybiera się najlepsze dwa i umieszcza w macicy kobiety. Potem małżonkowie już tylko czekają nerwowo, bo skuteczność metody sięga 30-40 proc. (i to w najlepszych ośrodkach).

Resztę zapłodnionych komórek lekarze zamrażają, w porcjach po dwie. Gdy ciąża się nie uda, można rozmrozić kolejną parę i umieścić w macicy, bez stymulowania kobiety.

Pozostałe zarodki zamrożone czekają na kolejną próbę tej samej lub innej pary. Niektóre nigdy nie zostaną użyte.

Warto doprecyzować. Jajeczka zamrażane są w dwa-trzy dni po zapłodnieniu. Ledwie zaczęły się dzielić, każde składa się z czterech-ośmiu komórek. Nawet niektórzy teologowie są zdania, że nie można ich jeszcze uznać za życie ludzkie, bo nie wiadomo, czy rozwinie się jeden płód czy bliźnięta jednojajowe. A więc zarodek nie może mieć duszy, która jest niepodzielna.

Jeżeli para wyznawałaby jednak pogląd, że takie cztery komórki są już człowiekiem, może zastrzec sobie, że zapłodnione zostaną tylko dwie pary zarodków, druga zostaje zamrożona. Jeśli pierwsza próba się nie uda, wykorzystają ją w kolejnej próbie. Gdy się uda, przy następnej ciąży.

In vitro można zatem wykonać tak, by uniknąć moralnego niepokoju o los zamrożonych zarodków - jeżeli ktoś go odczuwa.

Panie Premierze. Dziękujmy Opatrzności, że mamy dzieci - Pan troje, ja trzech synów - i nie krzywdźmy w imię ideologii ludzi, którym Opatrzność odebrała naturalną na to sposobność.

***

W Radiu Maryja premier zapowiadał też, że "nie będziemy dokonywali jakiejkolwiek, nawet w najmniejszym zakresie, promocji środków antykoncepcyjnych, bo nie do tego służy państwo". Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chciał w Polsce zakazać antykoncepcji, ale rząd chce się chyba wycofać ze szczątkowej refundacji. Min. Zbigniew Religa uzasadniał to wczoraj superdowcipnie: seks nie jest chorobą, więc środki nie są lekami. Można zaoszczędzić.

Premierowi nie chodzi o oszczędności, ale o ideologię: kobietom nie wolno używać środków, bo zakazuje ich Kościół. Także te deklaracje premiera wprowadzają nas w klimat państwa wyznaniowego?