Film Gilliama "miksuje" dwa porządki. Pierwszym jest życie Jacoba (1785-1863) i Wilhelma Grimmów (1786-1859), filologów z niemieckiego Hanau, miasta targowego nieopodal Frankfurtu, którzy zebrali i wydali zbiór ludowych baśni (trzy tomy z lat 1812-15). Trochę tak jak u nas nieco później Oskar Kolberg.
Drugi porządek to świat tych baśni, przez wielu uznawanych za zbyt okrutne dla dzieci. Któż nie zna "Czerwonego kapturka", "Jasia i Małgosi" czy "Kopciuszka"? Odwołując się do tych historyjek, Gilliam nie mógł nie sięgnąć po poetykę horroru.
Mamy tu jednak do czynienia z horrorem przewrotnym. Uczeni Grimmowie - Jake (Heath Ledger) i Will (Matt Damon) - są bowiem przedstawieni jako oszuści zarabiający na łatwowierności ludu wierzącego w czarownice i demony. Los ich za to ukarze. Francuskie wojsko okupujące Niemcy na początku XIX wieku zażąda od Grimmów rozwiązania zagadki pewnej wioski, gdzie znikają kolejno małe dziewczynki.
To już nie jest baśniowa bujda, to rzeczywistość, choć do baśni podobna. Szybko okaże się bowiem, że za tą aferą stoi egocentryczna królowa (Monica Bellucci) powtarzająca powszechnie znaną formułę: "Lustro, lustro, powiedz przecie...".
"Nieustraszeni bracia Grimm" opierają się na wyraźnych opozycjach. Biegunowo różni są sami bracia. Will to typ zdroworozsądkowy i życiowo zaradny. Jake jest niezdarą, już w pierwszej scenie widzimy, że gotów jest uwierzyć w istnienie magicznej, uzdrawiającej fasoli.
Ale ostatecznie to pierwszy przyzna rację drugiemu. Gilliam chętnie temu przyklaskuje, tak samo postąpił w "Przygodach barona Münchausena" (1989), zachęcając nas, byśmy uwierzyli w bujdy legendarnego łgarza.
To "zwycięstwo guseł" trzeba jednak rozumieć szerzej. Nikt nie kwestionuje dziś, że baśnie Grimmów, tak jak pozostałe dzieła składające się na dorobek niemieckiego romantyzmu, pomogły w ukonstytuowaniu się niemieckiej świadomości narodowej, i to zanim jeszcze z wielu niemieckich księstewek i królestw udało się zbudować jeden organizm państwowy. Wspólny duch był pierwszy.
Grimmowie dali zresztą rodakom nie tylko baśnie, napisali też "Gramatykę niemiecką", "Historię języka niemieckiego" i zapoczątkowali prace nad gigantycznym słownikiem niemczyzny.
Co ciekawe, uznanie rangi tego procesu wcale nie przeszkadza amerykańskiemu reżyserowi w kpieniu z wszystkiego co teutońskie: z języka, w którym "każde zdanie brzmi jak wyrok", z rozsadzającego kiszki jadła i topornych obyczajów. Z niemieckością nie może się tu pogodzić zwłaszcza francuski generał Delatombe (Jonathan Pryce) - racjonalista i smakosz.
W "Nieustraszonych braciach Grimm" wszystkiego jest za dużo. To zabieg celowy. Gilliam (rocznik 1940) posiadł nieokiełznaną wyobraźnię plastyka. Formalne szaleństwa wyczyniał już na przełomie lat 60. i 70., robiąc animacje do programów trupy Monty Pythona. Teraz, mając w budżecie 75 mln dol., poszedł na całego: dostajemy tu krajobrazy jak z posępnych obrazów Caspara Friedricha, las (i to ruszający się!) jak z Nibelungów, napoleońskich piechurów, malowniczą wioskę, wieżę bez drzwi i świecące zbroje.
Aktorstwo jest przerysowane: nadmiar gestów i min, potykanie się o własne nogi. Ta maniera nie służy Damonowi, aktorowi o wyjątkowo niewyrazistej fizjonomii i wątłej technice aktorskiej. Błyszczy w niej za to Peter Stormare jako groteskowy włoski bufon Cavaldi.
Gilliama przy realizacji tego filmu musiała rozsadzać energia - tempo jest zawrotne, dowcipy i paradoksy sypią się jak z rękawa, pełno tu estetycznych detali do smakowania. "Nieustraszeni bracia Grimm" przytłaczają, zniewalają, ale gdy człowiek po projekcji nieco ochłonie, łatwo dojdzie do wniosku, że nie ma się specjalnie nad czym zastanawiać.
Nieustraszeni bracia Grimm, reż. Terry Gilliam, USA-Czechy 2005