Kiedy dojechaliśmy na miejsce, gmach kompleksu sportowego gimnazjum Armand Desmet, a raczej to, co z niego zostało, jeszcze dymił. Zmęczeni walką z ogniem strażacy dogaszali ostatnie ogniska pożaru, ciężkim sprzętem rozgarniając gruz z zawalonego stropu. - Pożar wybuchł około 5 rano - relacjonował "Gazecie" nadzorujący akcję szef drużyny strażaków z Clichy-sous-Bois. To był jeden z wielu pożarów, które gasił w nocy z sobotę na niedzielę. Większość pochłonęła "tylko" samochody i podpalone śmietniki.
Mnogość pożarów sugeruje, że na przedmieściach Paryża, Lyonu, Nicei, Cannes, Nantes, Rennes, Lille i Tuluzy wybuchła społeczna rewolta. Ale tak nie jest. Pożary wywołują młodzi przestępcy liczeni raczej w setkach niż tysiącach, ale dysponujący samochodami bądź skuterami i komunikujący się za pomocą SMS-ów. Gangsterzy często manipulują dużo młodszymi od siebie, wysyłając podrostków z koktajlami Mołotowa na samochody.
Mimo że przedmieścia płoną już jedenaście dni, mieszkańcy Clichy-sous-Bois, którzy przyszli popatrzeć na ruiny swojego gimnazjum, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Oliviera Kleina, zastępcę mera, telefon policji wyciągnął z łóżka. Klein nie ukrywał rozpaczy. - Dwa lata będziemy potrzebowali, żeby to odbudować - mówił. Clichy jest jedną z najbiedniejszych gmin we Francji, taki wydatek to dla niej katastrofa. - Pożaru nie spowodowały dzieciaki. To musieli być kryminaliści - uważa wicemer Klein. Rzeczywiście, bandyci wyłamali płot, a następnie... staranowali samochodem bramę wejściową i wjechali nim niemal na środek sali gimnastycznej. Tam oblali ukradzione auto benzyną, podpalili i uciekli. Strażacy nie mieli szans uratować budynku.
Sieją zniszczenie wbrew wszystkim, nawet wbrew woli przeciętnych mieszkańców przedmieść. Ci ostatni, choć bardzo narzekają na biedę, bezrobocie, rasizm i brak równości szans we Francji - aktów wandalizmu mają już serdecznie dość. Pokazali to, manifestując w sobotę przeciwko przemocy w jednym z najgorętszych przedmieść Paryża - Aulnay-sous-Bois. - Kryminalistom te zamieszki ułatwiają przestępstwa, handel narkotykami, bo policja zajmuje się tylko pożarami - mówi 30-letni Said, miejscowy mediator społeczny.
Ale Francuzi arabskiego i afrykańskiego pochodzenia są przekonani, że to rząd dał bandytom pretekst. Szef MSW Nicolas Sarkozy w dość obelżywy sposób wypowiadał się o niektórych mieszkańcach przedmieść. Policję od lat oskarża się o rasizm. - To była bomba z opóźnionym zapłonem - twierdzi Mohammed, 35-letni mieszkaniec cieszącego się wyjątkowo złą sławą blokowiska Tros Milles w Aulnay.
- Mieszkam tu od 41 lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Teraz boję się wychodzić wieczorem z domu, a na zakupy staram się iść razem z sąsiadami - opowiada "Gazecie" Bernard Gouel, emerytowany 76-letni robotnik. Największy szok przeżył w nocy z czwartku na piątek, gdy bandyci na jego oczach spalili klub seniora Foyer Hameau. - Ja tam codziennie przychodziłem. Razem z sąsiadami graliśmy w boule. I komu to przeszkadzało? - pyta.
Gouel, podobnie jak kilka tysięcy mieszkańców Aulnay-sous-Bois, przyszedł w sobotę na manifestację. "Stop przemocy" - głosiły naprędce przygotowane transparenty z tektury i prześcieradeł. Na manifestację przyszedł też Michel Molenda, ksiądz katolicki od ponad 30 lat związany z Aulnay. - Ci młodzi nie wiedzą, co robią. I chyba są manipulowani. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że ośmioletnie dzieciaki podpalają samochód? Na własne oczy to widziałem - mówi Molenda.
Manifestacja przeszła przez większą część miasta. Gdy obok przejechał poobijany w zamieszkach wóz straży pożarnej, rozległy się gromkie brawa.
Gerard Gaudron, mer Aulnay, był zbudowany postawą mieszkańców. - Dajecie dowód, że bronicie tego miejsca - mówił przez megafon. Nieco wcześniej, gdy grupka samorządowców zaintonowała Marsyliankę, kilkadziesiąt osób podchwyciło francuski hymn narodowy.
W podparyskim Drancy mieszkańcy przeszli od słów do czynów. Schwytali i przekazali policji dwóch nastolatków próbujących podpalić ciężarówkę.
Rząd wysłał prawie 2,5 tys. policjantów, zdecydowaną większość - do departamentu Seine-Saint-Denis. To właśnie tu, na północnym wschodzie aglomeracji paryskiej, doszło do głównych zamieszek.
Do niedzieli policji udało się zatrzymać ponad 500 osób, z czego co najmniej 65 już stanęło przed sądem, a17 trafiło za kratki.
Od piątkowej nocy policja zmieniła taktykę. Zamiast przeszukiwać tyralierą osiedla, stworzono zmotoryzowane, ruchliwe patrole, najczęściej w nieoznakowanych radiowozach. Nikt do tej pory nie zginął, mimo że większość funkcjonariuszy jest uzbrojonych po zęby, trzymają nerwy na wodzy.
Bilans strat jest przerażający. Spłonęło 2,8 tys. samochodów i kilkadziesiąt budynków. Niektóre sprawiają szokujące wrażenie - tak jak ogromny salon Renault pod Aulnay-sous-Bois. Olbrzymi budynek spłonął doszczętnie razem z kilkudziesięcioma samochodami wewnątrz i na parkingu na dachu. Pod wpływem ognia strop - wraz z samochodami na dachu - runął w dół. Straty sięgają kilku milionów euro. Z dymem poszedł warsztat i magazyn z wykładzinami dywanowymi. Nie tylko przedsiębiorcy rozpaczają - bandyci skazali na bezrobocie ponad sto osób. Dwie szkoły i papiernię spalono w podparyskim Grigny, w Evreux (Normandia) zniszczono centrum handlowe, pocztę i dwie szkoły. Z kolei w Corbeil-Essonnes spłonęła restaurację McDonald's. Także tam bandyci wjechali do wnętrza ukradzionym samochodem, a następnie podpalili go.
Blokowiska Clichy-sous-Bois i Montfermeil wydawały się w sobotę i w niedzielę zupełnie spokojne. Dwóch młodych nastolatków, którzy zginęli porażeni prądem, pochodziło właśnie stąd. To ich śmierć stała się zarzewiem zamieszek. Pierwsze samochody zaczęły płonąć 27 października. O tym, co się działo jeszcze kilka godzin wcześniej, świadczyły holowniki ściągające z parkingów kolejne spalone samochody i osmalone kawałki asfaltu.
Miejscowi zapewniali jednak, że to jeszcze nie koniec. - To się tak łatwo nie uspokoi. Nienawiść do Sarkozy'ego jest ogromna. Wszyscy tutaj mówią, że gdyby go dopadli, toby go zabili - tłumaczy Barbara, Polka pracująca w miejscowym barze. Mieszka na przedmieściach od dziesięciu lat, przyjechała do Francji z rodzicami.
Po dłuższej rozmowie grupka młodych ludzi przyznaje, że zamieszki to usprawiedliwiony bunt przeciwko niesprawiedliwości, przede wszystkim przeciwko brutalności lokalnej policji. - Ja się z nimi zgadzam! Oni przecież nie mają nic do stracenia - mówi nam 27-letni Kamel. Jak twierdzi, on sam podpalać nie chodził ani nie pójdzie, ale podpalaczy zna. Oczywiście, za nic na świecie ich nie wskaże. Ani dziennikarzom, ani policji. Tej ostatniej nienawidzi. - Zdarza się, że jestem pięć razy dziennie kontrolowany. Jak kontrolowany! Nie ma "dzień dobry, dokumenty proszę", tylko od razu krzyk, na ziemię, kajdanki, popychanie i grożenie pałką - mówi Kamel. - Niech pan minister spróbuje przeżyć za tysiąc euro miesięcznie. Jak mam tyle zarabiać, to już wolę kraść, bo sam czynsz w tych obrzydliwych blokach wynosi 700 euro - dodaje młody mężczyzna.
Przez weekend blokowiska Clichy wyglądały spokojnie. Ale wystarczy, że wejdzie na nie ktoś "obcy", by zaraz pojawiła się agresja. Doświadczył tego fotoreporter "Gazety" osaczony na jednym z podwórek przez kilku wyrostków, zanim nawet wyjął aparat fotograficzny, i musiał uciekać. Okoliczne wieżowce są w dramatycznym stanie. Wiele mieszkań było już tak zniszczonych, że administracja musiała je zamurować - nie ma pieniędzy na remont. Z zewnątrz całe piętra straszą rzędami zamurowanych okien. Nie ma świateł, windy nie działają od lat, mury zaczynają kruszeć. Okolica tonie w śmieciach. Na osiedlu nie ma żadnej apteki. Do sklepów trzeba dojechać autobusem. Ponad 30 proc. mieszkańców bloków od lat nie ma pracy.
- Ta generacja jest już chyba stracona. Zmiany polityki wobec przedmieść nie będzie. Tylko środki bezpieczeństwa zostaną zaostrzone. Wprowadzą nowoczesną dyktaturę - prorokuje ksiądz Molenda.