- W takich warunkach nie mogę pozostać szefem partii - oświadczył w poniedziałkowe popołudnie Müntefering. Zdenerwowany nie chciał odpowiadać na pytania dziennikarzy i wyszedł z sali.
O co poszło? Wcześniej w wyborach sekretarza generalnego SPD przepadł kandydat Münteferinga Karl-Josef Wasserhovel. Pokonała go Andrea Nahles, 35-letnia szefowa młodzieżówki SPD, związana z lewicową frakcją wewnątrz socjaldemokracji, przeciwniczka liberalnych reform gospodarczych rządu Gerharda Schrödera.
Wynik tego głosowania Müntefering przyjął jako wotum nieufności dla siebie i zapowiedział, że wobec tego za dwa tygodnie na nadzwyczajnym zjeździe partii w Karlsruhe nie będzie ponownie kandydował na przewodniczącego SPD. Co więcej, nie wykluczył, że zrezygnuje ze stanowiska w rządzie Angeli Merkel, w którym miałby zostać wicekanclerzem i ministrem pracy.
Po oświadczeniu szefa SPD w szeregach polityków socjaldemokracji zapanował szok, jeśli nie panika. - To niepotrzebna, przesadzona i całkowicie szkodliwa decyzja - komentowali wybory na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung". - Gdybyśmy wiedzieli, czym to się skończy, nigdy nie wybralibyśmy Nahles - zapewniał dziennikarza frankfurckiej gazety Ute Vogt, jeden z zastępców Münteferinga.
Bez Münteferinga większość socjaldemokratów widzi przyszłość swej partii czarno. To Müntefering, jeden z najbliższych współpracowników ustępującego kanclerza Schrödera, człowiek, który kieruje partią od lutego 2004 r. i jest architektem koalicji z CDU, miał zagwarantować, że nowy rząd będzie kontynuował proliberalne reformy. Oraz że SPD pod jego twardymi rządami odzyska poparcie i po następnych wyborach będzie mogło rządzić samodzielnie.
Tymczasem wybór Nahles wskazuje na to, że w SPD przeważyli zwolennicy powrotu SPD do "socjalnych korzeni". Z tak nastawionym zapleczem parlamentarnym rząd Merkel, który ustami socjaldemokratycznego ministra finansów Peera Steinbrücka już zapowiada drakońskie oszczędności, nie ma raczej szans na przetrwanie. Partii byłoby wówczas bliżej do populistów z tzw. nowej lewicy i antyglobalistów, z którymi to publicznie sympatyzowała nowa sekretarz generalna.
Dlatego elita SPD usiłuje ratować sytuację. - Wybór Nahles to nieporozumienie. Partia potrzebuje takich autorytetów jak Müntefering - zapowiada wiceszef partii Geront Erler. Jego zdaniem na zjeździe w Karlsruhe należy odnowić całe partyjne kierownictwo. A co jeśli Müntefering mimo namów pozostanie przy swoim? Jego następcą zostanie najprawdopodobniej premier Brandenburgii Mathias Platzeck. Ogłoszono to po partyjnej naradzie we wtorek wieczorem.
Konsternacja zapanowała też po prawej stronie. Müntefering, obok Merkel i Edmunda Stoibera, bawarskiego premiera i szefa bawarskiej chadecji CSU, był uważany za filar rządu. A stabilność jest teraz koalicjantom bardzo potrzebna, bo negocjacje obydwu partii wkroczyły właśnie w krytyczną fazę - koalicjanci opracowują program reformy finansów, jaki w obliczu 35-miliardowego deficytu budżetowego będzie musiał wdrożyć rząd.
Tymczasem po decyzji Münteferinga z teki zrezygnował Edmund Stoiber, który miał być ministrem gospodarki. - Bez Münteferinga SPD pójdzie na lewo - zapowiedział Bawarczyk, ogłaszając swoją decyzję. Zastąpi go mniej kontrowersyjny Michael Glos, który szefował bawarskim posłom chadecji w Bundestagu, a wcześniej brany był pod uwagę jako kandydat na ministra obrony.
Dla Stoibera rezygnacja szefa SPD była zapewne dobrym pretekstem do wycofania się, bo jego plany zbudowania w oparciu na resorcie gospodarki i technologii "superministerstwa", które pozwalałyby mu wywierać spory wpływ na politykę gospodarczą i zagraniczną spaliły na panewce, ponieważ nie spodobały się przyszłej kanclerz i kolegom partyjnym.
O ile po odejściu Stoibera wielu polityków odetchnęło z ulgą, o tyle rezygnacja Münteferinga z teki ministerialnej byłoby dla Merkel gigantycznym problemem. Bez autorytetu przewodniczącego SPD zapewnienie poparcia socjaldemokratów stałoby się zadaniem niezwykle trudnym, jeśli nie niemożliwym. I już przetrwanie pierwszego głosowania nad wotum zaufania stanęłoby pod znakiem zapytania.
- Walka o władzę w SPD oznaczałaby dla polityki w Niemczech katastrofę. Nie dość, że od pięciu miesięcy kraj nie jest rządzony, tylko administrowany, to teraz tworzenie rządu może się przeciągać w czasie, a cała koalicja pójść w rozsypkę. SPD musi zdać sobie sprawę, że nie można jednocześnie obsadzać ministerstw i budować opozycji - komentuje Stefan Dietrich z FAZ