Jego najnowszy, koncertowy album "East West" na pewno przedłuży szczęśliwą passę naznaczoną niemal corocznie zdobywanymi statuetkami Grammy.
Frisell serwuje nam dwa oblicza autorskiego trio. Materiał na pierwszy krążek został zarejestrowany w nowojorskim Village Vanguard z udziałem Kenny'ego Wollesena (perkusja) i Tony'ego Scherra (bas). Dysk drugi, z zachodniego krańca USA, to zapis kalifornijskiego występu z udziałem basisty Viktora Kraussa.
Jak przystało na mistrza uznawanego za najwszechstronniejszego gitarzystę przełomu wieków, Frisell swobodnie balansuje między standardami wykonanymi z niemal ortodoksyjnym nabożeństwem do mainstreamu (Gershwinowskie "My Man's Gone Now" i "The Days Of Wine And Roses" Mercera i Manciniego) a jazzowymi stylizacjami klasyki: Boba Dylana ("A Hard Rain's A-Gonna Fall"), Johnny'ego Casha ("Tennessee Flat Top Box") i Williego Nelsona ("Crazy"). Świat country i folku płynnie miesza się z pozbawionym harmonicznych i formalnych barier współczesnym jazzem. Przeciwwagą dla cudzych tematów są - jak zwykle wyborne - autorskie kompozycje lidera przyprawiające o kompleksy nie tylko gitarzystów, ale i kompozytorów. Trwający blisko kwadrans "Ron Carter" (dedykacja jest oczywista) to rzecz warta akademickiej analizy, coś, co może stać się przedmiotem niejednego fachowego wywodu. Podobnie jak soczysty "Blues For Los Angeles". Ale są też kompozycje z całkiem innej bajki. Należy przypuszczać, że kompozycje takie jak "Interlude" czy "The Vanguard" to efekty mniej lub bardziej spontanicznej, kolektywnej improwizacji szefów- Scherra i Wollesena. Efekt jest porażający.
Trzymając ten album w ręku, możemy tylko pozazdrościć tym, którzy dzisiaj posłuchają Frisella w katowickim klubie Hipnoza.
Bill Frisell "East West", Nonesuch