Żniwa sondaży, czyli jak pracowali ankieterzy

Kto stracił na wyborach? Politycy i partie, którym zabrakło głosów wyborców. Kto zyskał? Nie mniej niż wybrani politycy - firmy badające ich społeczne poparcie. W dniu, gdy wybieraliśmy prezydenta, w całym kraju pracowało około pięć tysięcy ankieterów!

Takich "sondażowych żniw" nie było nigdy dotąd - przyznały wszystkie firmy badawcze w kraju. - Podczas tej kampanii przeprowadziliśmy ponad 50 sondaży. To przynajmniej pięć razy więcej niż podczas jakiejkolwiek kampanii w przeszłości - nie ukrywa Urszula Krasowska z TNS OBOP. - Ale nie byłoby tylu badań, gdyby nie było na nie zleceń. W Polsce w ostatnich tygodniach zapanowała moda na sondaże. Szczególnie zależało na nich mediom - dodaje.

Rzadziej z sondaży korzystały partie i politycy. TNS OBOP robił badanie tylko dla sztabu Liwiusza Ilasza. - Na konferencji prasowej kandydata źle zinterpretowano ich wyniki, z korzyścią dla Ilasza. To była dla nas nauczka, by unikać "politycznych" zleceń - mówi Urszula Krasowska. Maciej Siejewicz, rzecznik prasowy Gfk Polonia przyznaje, że jego firma na stałe współpracuje z jedną partią.

Badacze opinii podkreślają, że na sondażowy boom wpłynęły nakładające się terminy kampanii prezydenckiej i parlamentarnej. - To była polityczna gorączka - mówią. Sztab Kaczyńskiego zaatakował Tuska i media natychmiast chciały wiedzieć, jak to wpłynęło na poparcie obu kandydatów. Obowiązywała zasada: dziś badanie, jutro wyniki.

W takich sytuacjach jedynym narzędziem były ankiety telefoniczne. - Zdarzało się, że w pracowni dzwonili naraz ankieterzy z siedemdziesięciu stanowisk! Kolejnych 70 ankieterów czekało w rezerwie, bo czasami badania telefoniczne robiliśmy dzień w dzień. Musieliśmy być przygotowani na sytuacje, gdy ktoś nie będzie mógł pojawić się w pracy - opowiada Urszula Krasowska z TNS OBOP.

OBOP na stałe współpracuje z 600 ankieterami. Gfk Polonia - z 750. Ale ta armia do badania na gorąco poparcia w dniu wyborów parlamentarnych i prezydenckich okazała się za mała. Firmy badawcze okazały się jednym z największych pracodawców. Niestety - tylko na chwilę.

W krótkim czasie trzeba było znaleźć tysiące ankieterów. Ich zadaniem było zbieranie informacji o tym, jak głosowali ludzie wychodzący z lokali wyborczych. To w sondażowym slangu badania "exit poll".

W dniu wyborów w terenie pracowało przynajmniej pięć tysięcy ankieterów!

Kim byli? - Głównie młodzi, studenci - mówi Siejewicz. Ale też bezrobotni i emeryci. Musieli przejść szkolenie - o co pytać przed lokalami wyborczymi, jak rozmawiać z wyborcami, jak przesyłać wyniki. OBOP wymagał od swoich ankieterów także minimum średniego wykształcenia. Pracowali przed siedzibami komisji wyborczych w całym kraju. Liczyli wychodzących, wypełniali ankiety. Czasem błyskawicznie musieli się przenieść z miejsca na miejsce. Telefonicznie, albo za pomocą sms-ów przesyłali wyniki do centrum badawczego. Tam czekała już armia socjologów i informatyków. Błyskawiczne sumowanie danych, interpretacja i komunikat dla mediów. I tak od rana do późnej nocy. Nad przygotowaniem tej operacji pracowano od kilku miesięcy.

Firmy badawcze nie zdradzają, ile zarobiły na kampanii. Zasłaniają się też tajemnicą handlową, gdy pytamy o wynagrodzenia ankieterów. Wiadomo, że pracowali na zlecenie, dostawali z góry określoną stawkę i zwrot kosztów dojazdu. Żadna z firm nie miała najmniejszych kłopotów, ze znalezieniem chętnych.

Czy po wyborach czytelnicy i widzowie zapomną o sondażach? Nie tak prędko. Kłopoty z utworzeniem rządu sprzyjają hossie na ankieterów.