Gol w kinie, czyli małżeństwo dla pieniędzy

Pierwszoligowe kino futbolem nigdy się nie zajmowało. Najsłynniejszy film z piłką nożną na pierwszym planie - "Ucieczka do zwycięstwa" Johna Hustona - w pamięć wrył się głównie najgorszą rolą w karierze Sylwestra Stallone'a, który pracował już wtedy nad muskulaturą do opowieści o Rambo. Trochę mało, zważywszy, że współczesny futbol to pełna gotowych fabuł część popkultury, no i zjawisko absolutnie uniwersalne, czyli temat dla kina wymarzony. Ładnie pokazuje to film "Jeden dzień w Europie" - z nowel rozgrywających się w Moskwie, Stambule, Santiago de Composteli i Berlinie w dniu finału Ligi Mistrzów przebija refleksja, iż w multietnicznej Europie tylko język piłki nożnej jest rozumiany wszędzie.

Jeśli do filmu Hannesa Stohra dołożymy "Gol!" Danny'ego Cannona, mamy teraz na ekranach aż dwie wokółfutbolowe historie równocześnie, czyli rzecz niespotykaną. Niespotykaną m.in. dlatego, że Amerykanie, a więc także Hollywood, nie pojmują europejskiego bzika na punkcie spektaklu, który może skończyć się bezbramkowym remisem. "Golem" stolica kina próbuje tę niechęć przełamać, ale już w połowie projekcji wiadomo, że ponosi totalną porażkę.

Oglądamy losy nielegalnego meksykańskiego imigranta z Los Angeles, który z kopiącego piłkę amatora w kilka tygodni przeobraża się w gwiazdora angielskiego klubu Newcastle. To rozwinięcie mitu "od pucybuta do milionera" w wersji wybitnie irytującej. Historia jest do szczętu nieprawdopodobna, postaci - schematyczne, psychologiczne przemiany - wywołujące rechot, a całość - utrzymana w tonie niestrawnego wyciskacza łez.

Być może futbol potrzebuje odpowiednika serii gniotów o "Rockym", zanim powstaną filmy na miarę "Wściekłego Byka" Scorsese czy "Za wszelką cenę" Eastwooda. Dzieła, które poprzez boks demitologizuje Amerykę, a wyrafinowaną rozprawą o winie i odkupieniu wykracza daleko poza sprawy sportu. "Gol" opowiada bajkę (kto zna realia, wie, że słaby fizycznie latynoski młokos potrzebuje hektolitrów wylanego na treningach potu, by wybiec na boisko angielskiej I ligi), bo ten film to produkt marketingu, a futbol - popadając w lekką tylko przesadę - odgrywa w nim rolę product placement.

Futbolowy biznes, żeby się rozwijać, potrzebuje ekspansji na Amerykę, a ta na razie skutecznie się jej opiera. "Gol" to pierwszy odcinek trylogii, w drugim jej bohatera zobaczymy w koszulce Realu Madryt, a w trzecim Santiago Munez pojedzie na mundial. O ile ten ostatni w ogóle powstanie, bo pierwszy furory nie robi. Brytyjczycy, którzy traktują piłkę jako część narodowej kultury (poświęcają jej kilkadziesiąt książek rocznie!), wyczuli fałsz lukrowanej historyjki i pewnie nie uwierzyliby, że reżyser to fan londyńskiego Arsenalu.

Na polskie ekrany może trafić jeszcze "Real, The Movie" oparty na równie oczywistej strategii. Frekwencyjny sukces gwarantują mu setki milionów kibiców madryckiej drużyny. A film wzmocni markę Real Madryt, już dziś najbardziej rozpoznawalny znak towarowy w futbolu. Nieprzypadkowo zarówno w tej produkcji, jak i w "Golu" na ekranie pojawia się David Beckham, najsławniejsza ikona sportu na progu XXI wieku.

Na szczęście piłką nożną zainteresowali się ostatnio tacy reżyserzy jak Spike Lee, Walter Salles czy Kenneth Branagh. Trzeba cierpliwie czekać na efekty, bo na razie futbol z kinem łączy tylko biznes.