Nie znamy jeszcze losów irackiej konstytucji, ale nie są one przesadnie istotne. Najważniejsze i najlepsze, co mogło się stać w referendum, już się stało.
Oto po raz pierwszy w powojennym Iraku sunnici, za Saddama władcy Iraku, dziś rozczarowani i sfrustrowani, zrobili coś innego, niż chcieli rebelianci. Uznali, że tym razem ich bronią będą nie bomby i strach, tylko kartki do głosowania.
Styczniowe wybory parlamentarne były wielkim, bohaterskim zrywem milionów Irakijczyków przeciw rebeliantom i terrorowi. Ciążyła na nich jednak skaza: bojkot sunnitów, którzy poczuli się po nich jeszcze bardziej zepchnięci na margines. Tym razem poszli do urn, w większości zapewne po to, żeby powiedzieć "nie". Ale kto wie, czy właśnie niespodziewane obalenie konstytucji nie byłoby dla Iraku najlepsze? Sunnici, choć w mniejszości, poczuliby, że ich głos się liczy. A pozostałe grupy etniczne i religijne zrozumiałyby, że bez sunnitów nie da się budować nowego państwa.
Bez względu jednak na wynik referendum, po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy, w ponurym irackim tunelu pojawia się światełko nadziei. Po raz pierwszy dialog narodowy ma szansę stać się faktem, a nie operą mydlaną rozgrywaną w Zielonej Strefie, warownym centrum Bagdadu strzeżonym przez Amerykanów. Nie jest to może dialog gładki, szybki i bezproblemowy, jak wymarzyli sobie w Waszyngtonie, ale za to jest realny.