W życiu realnym prezydenccy kandydaci Donald Tusk i Lech Kaczyński ostatnio często się boksują. Za to w reklamówkach wyborczych w ogóle się nie dostrzegają. Kaczyński nie używa słowa Tusk, a Tusk - Kaczyński. Nie ma Wehrmachtu, słów "Kurski" czy "hospicjum". Nie polemizują ze sobą.
Każdy z nich pokazuje się na tle wiwatujących tłumów. Każdy - swoich. Aż dziw, że w Polsce jest tylu ludzi tak entuzjastycznie nastawionych do polityki i tak chcących się z nią filmować.
Każdy z kandydatów pokazuje się z rodziną. Każdy z przemiłą. Każdy sygnalizuje, że w PRL był w opozycji. U Kaczyńskiego, starszego o osiem lat od Tuska, wątek opozycyjny jest bardziej rozbudowany.
Obaj kandydaci są uśmiechnięci i pogodni, ciepli i serdeczni. Obaj są przedstawiani jako prezydenci. U Kaczyńskiego lektor milion razy powtarza: "Lech Kaczyński, prezydent IV Rzeczypospolitej". U Tuska widzimy napis na mównicy "prezydent Tusk". Właściwie obie reklamówki wyglądają jakby wyszły od tego samego krawca.
Do tego ten krawiec doszył podobne słowa, naładowane emocjami. Kaczyński w swojej reklamówce używa słów: "zatroszczę się", "zatroskany o los Polski", "zaopiekuję się", "czuję Polskę". Mówi się o nim, że "nigdy nie zawiódł i nigdy nie zawiedzie". Z kolei Tusk zapewnia, że wychował się wśród "zwykłych, prostych ludzi", że powinna wygrać "miłość przeciw nienawiści", że można wygrać, "będąc dobrym człowiekiem". Opowiada o kobiecie w ciąży, która życzy mu wygranej, bo wtedy jej jeszcze nie urodzony syn nie będzie musiał wyjeżdżać z Polski w poszukiwaniu pracy. Inna kobieta w ciąży śpiewa mu piosenkę.
Reklamówki pokazują dwóch kandydatów różniących się wyglądem i wiekiem. Przypominają, że już niedługo wybory. Ale argumentów za tym, kogo wybrać, trzeba szukać gdzie indziej. Nie w tych
reklamówkach-bliźniaczkach.